piątek, 12 czerwca 2015

Narzeczona

- Czy ty wiesz, co zrobiłaś, mordując tamtych? - wita mnie Haymitch swoim ochrypłym głosem. Oddalam się od Peety i skupiam wzrok na mentorze.
- Gdybym tego nie zrobiła, ci ludzie mogliby umrzeć - odpowiadam wyjątkowo spokojnie.
- Zresztą to nie tylko ona. Pomogliśmy jej ja i Johanna. - dodaje Peeta.
   Haymitch wygląda na poirytowanego.
- Ale to o Kosogłosie będą mówić. Skoro podniosłaś na nich rękę, mogą to wykorzystać. Mogą powiedzieć, że chciałaś ich uciszyć, że dlatego ich pozabijałaś.
   Wzruszam ramionami, ku zdziwieniu Effie.
- Nie jestem już niczyją marionetką. Zrobiłam to, bo przysięgałam, że zabiję ich, jeśli spróbują zrobić coś innym - czuję, jak narasta we mnie stopniowo gniew. Peeta chwyta mnie za rękę, ale szybko go odpycham. - To było tylko ostrzeżenie.
   Haymitch prycha, po czym sięga po wodę w butelce, która stała cały czas obok jego krzesła. Wypija kilka łyków, po czym odpowiada nieco spokojniej.
- Dobra, teraz musimy wymyślić, co zrobić, by odepchnąć cię od tej sprawy.
- Mogę odejść sama, jeśli zechcę - warczę. - Nikt nie będzie mi dyktował, co mam robić. Ani ty, ani Effie, ani nawet Peeta!
   Mam ochotę wyjść, pewnie złamałabym tym Peecie serce. Całe szczęście Effie podejmuje ryzyko rozmowy ze mną.
- Katniss, Haymitchowi wcale nie chodzi o to, żeby cię zmuszać. Po prostu chciałaś od tego uciec, nie udało się. Teraz musisz wziąć za to odpowiedzialność i wytłumaczyć się.
   Peeta stęka, jakby słowa Effie przyprawiły go o mdłości. Patrzy na mnie wzrokiem cierpiętnika, po czym tłumaczy:
- Oni chcą, żebyśmy wystąpili u Caesara i opowiedzieli o całym zajściu i o naszych refleksjach na temat obecnego systemu, który tamci są zburzyć. Ma to być nasz własny wywiad, nie będziemy mieli żadnych kartek i będziemy mogli się wypowiadać.
   Nie odpowiadam. Przypominam sobie siedzących na widowni ludzi, ubranych fantazyjnie i reagujących z entuzjazmem na nasze każde, nawet najgłupsze słowo. To chore. Nawet, gdy będę mówiła to, co naprawdę myślę, będę to robić ze świadomością, że mnie do tego zmuszono.
- Nie chcę - mówię wprost. To nic nie da, bo wiem, co myślą buntownicy na temat mój i Kapitolu. Nie współpracuję z nimi, a mój występ u Caesara będzie to tylko zaprzeczał.
- Czasem musimy wybierać coś, czego nie chcemy, kochanie - Effie kładzie mi troskliwie dłoń na ramieniu. Odpycham ją delikatnie.
- Taki wybór to nie wybór.
- Może i tak - odpowiada Haymitch. - Ale ty wybrałaś wcześniej, gdy chciałaś z nimi rozmawiać, pamiętasz?
   Siadam na łóżku obok Peety, który obejmuje mnie jednym ramieniem. Wpatruję się w jego zakrwawiony bandaż, dopiero teraz przypominając sobie o sprawie najważniejszej - jego ranie postrzałowej.
- Peeta, ty krwawisz - mówię cicho.
- Nie, to tylko drobne skaleczenie. Kula mnie tylko drasnęła, naprawdę - widzę po jego minie, że chce mnie uspokoić, ale nie udaje mu się to ze mną.
- Effie, masz ochotę na kawę? - pyta Haymitch sennie. - Umrę, jeśli nie napiję się czegoś mocniejszego niż woda.
   Kobieta wywraca oczami, ale wychodzi za mentorem, zostawiając mnie i Peetę sam na sam. Gdy opuszczają salę, przytulam się mocniej do chłopaka.
- Nie chcę rozmawiać z Caesarem. - mówię wprost.
- Ja też nie, ale Haymitch ma rację i dobrze to wiesz - Peeta patrzy na mnie ze spokojem. Gdyby nie to, że wpakowałam się na minę, jaką są buntownicy, spędzanie z nim czasu byłoby dość przyjemne, nawet tu, w szpitalu.
- Nie cierpię, gdy masz rację - stękam, opierając łokcie na kolanach. Peeta całuje mnie w głowę.
- Tym razem nikt nie powie, że nic nie robisz, bo jednak dajesz coś od siebie - próbuje mnie pocieszyć.
- Polityka jest jak bestia - szepczę. - Oddaję jej wszystko, ale to i tak za mało. Powinnam dać sobie z tym spokój.
   Słyszę kroki na korytarzu, poza tym nic nie zakłóca spokoju, jaki nastał w tym miejscu. Wreszcie mogę odpocząć. Sama nie wiem, kiedy zasypiam w ramionach Peety. On spał podczas podróży, ja nie zdołałam zmrużyć oka, a wydarzenia tego dnia mnie wykończyły.

   Gdy budzę się, tkwię dalej w ramionach Peety, ale zauważam, że leżę razem z nim na wąskim łóżku szpitalnym. W sali nie ma nikogo, słychać jedynie jego głośne chrapanie. Przynajmniej się wysypia, myślę sobie. ja również czuję się wypoczęta, pomimo że za oknem widzę głęboką ciemność. Być może był to środek nocy.
- Dość długo spałaś - słyszę nagle, gdy chrapanie ucicha. Peeta opiera głowę na swoim przedramieniu i patrzy na mnie zmęczonym spojrzeniem brązowych oczu. Przecieram oczy.
- Też się temu dziwię - mówię szczerze - siadając. Peeta nie rusza się z miejsca. Bardzo dobrze, chcę, żeby wypoczął. - Pielęgniarki mnie nie wygoniły? - pytam.
- Na początku chciały - przyznaje chłopak z uśmiechem. - ale chyba za bardzo się wzruszyły na nasz widok, żeby nas rozdzielać, z tego co usłyszałem przez sen.
- Masz dość płytki sen, jak na takie chrapanie - mruczę, ale Peeta chichocze.
- Naprawdę przedstawiłaś im się jako moja narzeczona? - pyta mnie żartobliwie, ale widzę po nim, że również chce znać odpowiedź.
   Mam nadzieję, że moje policzki nie płoną od wstydu, którego się najadłam w tym momencie.
- Tamci z pociągu pytali, czy szukam mojego narzeczonego. Pomyślałam, że skoro tamci tak myślę, to durnym pielęgniarkom nie zrobi to różnicy, a przynajmniej mnie do ciebie wpuszczą.
   Peeta śmieje się tak głośno, że zaczynam się bać, że zaraz sprowadzi tu którąś w nich. Uciszam go w końcu, a trybut odpowiada cicho:
- Wiesz, że wpuściliby ciebie nawet, gdybyś przedstawiła się jako moja sąsiadka? Ten szpital ma trochę inne zasady, niż ten w Dwunastce.
   Przygryzam wargę, starając się nie spalić się ze wstydu. Przypomniałam sobie moment, gdy chodziłam z Annie po mieście i gdy na manekinie zauważyłam suknię ślubną. Dość okropna wizja, myślę sobie, ale jednocześnie kusząca. Jednak nie za bardzo spieszy mi się na ślubny kobierzec i nie jestem do końca pewna, czy chcę się wiązać z Peetę. Inga z helikoptera miała rację. Chyba naprawdę go kocham, ale nie potrafię przemóc się na tyle, by zaryzykować nasze relacje małżeństwem.
- Nie przeszkadzało ci to? - z odrętwienia odrywa mnie Peeta, głaszcząc mnie po policzku.
- Co?
- Nie przeszkadzało ci to, że brali cię za moją narzeczoną? - zauważam, że trybut pyta mnie poważnie. Chyba zasługuje na szczerą odpowiedź, myślę sobie.
- Nie - odpowiadam krótko, ku mojemu zdziwieniu. Peeta przyjmuje to tak, jakbym odpowiadała mu na pytanie, czy lubię spędzać czas z Effie. Prosto, bez zbędnych emocji.
- Katniss Mellark - zaczyna Peeta, po czym oboje wybuchamy śmiechem, jak małe dzieci. - Nie śmiej się, tak by to właśnie brzmiało.
- Jesteś niemożliwy - z kącików moich oczu zaczynają płynąć łzy, gdy w końcu opanowuję falę śmiechu.
-Wiem - odpowiada Peeta. - Za to mnie kochasz, prawda?
   Choć pyta dla żartu, ja nagle poważnieję, chociaż uśmiech dalej mi pozostaje. Przypominam sobie moment na Arenie, gdy Peeta dał mi perłę i gdy mnie pocałował. Teraz jestem już pewna, że ten sam Peeta powrócił do mnie, że skutki tortur Kapitolu niemal zniknęły, bo jego osobowość jest taka sama, jaka była przed naszą ucieczką z Areny, a jego zostaniem w Kapiolu.
- Prawda - odpowiadam, przybliżając się i całując go. Nie wiem, czy sprawiła to rozmowa z Ingą, ale na pewno miała wpływ, na poukładanie sobie moich uczuć w głowie. Nieważne, czy umrę jutro, czy pojutrze. Raz już odepchnęłam od siebie Peetę. Jeśli zrobię to drugi raz, zupełnie stracę rozum.

czwartek, 11 czerwca 2015

Szpital

   Szukam wokół Peety, ale nikt z uwolnionych pasażerów nie ma pojęcia, gdzie wzięli go tamci. Z jednej strony wiem, że jest pod właściwą opieką, ale z drugiej strony im dalej jest ode mnie, tym odczuwam większy niepokój.
   Niedługo potem przyjeżdżają odpowiednie służby, które zajmują się niebezpiecznymi odłamkami wagonów, rannymi oraz przede wszystkim sprawcami.
   Gdy jestem pewna, że nie stanowią już kłopotu, odciągam na bok Johannę i pytam ją, gdzie jest Peeta.
- Uspokój się - mruknęła nieprzyjemnie, ale chciała mnie jednocześnie uspokoić spojrzeniem. - Peeta na pewno jest z pozostałymi. Poszli wzdłuż linii kolejowych do końca pociągu, bo stamtąd spodziewali się pomocy. Może znajdziesz ich po drodze.
   Kiwam z zapałem głową i biegnę w tamtym kierunku, zjeżdżając po żwirze usypanym przy torach. Moje myśli zmieniają się z każdą minutą, próbuję uspokajać sama sobie, ale słabo mi to wychodzi. Mijam kolejne wagony, biegnąc obok, ale nie spotykam po drodze nikogo, kto mógłby mi wskazać drogę.
   W końcu, gdy dobiegam do końca długiego pociągu zauważam dużą grupę ludzi, wyglądających, jakby byli świadkami trzęsienia ziemi. Wszyscy spoglądają na mnie, wskazując mnie palcami i szepcząc:
- Kosogłos.
   Ja stoję oniemiała, ciągle dysząc i nie zwracając uwagi na obecnych. Kiedy odzyskuję oddech, zaczynam wołać Peetę. Wszyscy obracają się dokoła, ale nikt nic nie mówi.
   Nagle czuję uścisk w przedramieniu, ktoś złapał mnie za rękę. Widzę przed sobą nieznaną kobietę, której ciemną twarz pokrywają liczne zmarszczki.
- Twój narzeczony został zabrany. - mówi ochryple, patrząc mi w oczy. Nie reaguję wściekłością na określenie narzeczonego, co dziwne, nawet mi to nie przeszkadza.
- Gdzie? - pytam.
   Kobieta wskazuje w kierunku gęstych drzew, nad którymi cicho krzyczą rozwrzeszczane mewy.
- Do szpitala w Czwórce.
   Nawet nie zdążyłam jej podziękować, bo do grupy dołączyli funkcjonariusze w błękitnych mundurach, których wynajęto do pilnowania spokoju w Dystryktach. Taka miejscowa policja, z tym jednak, że woleli nazywać się właśnie Funkcjonariuszami, gdyż nie było wyraźnej różnicy między ich kryminalną i medyczną opieką nad obywatelami Panem.
   Musiałam się przepchnąć przez tłum ucieszonych ludzi, by pomówić z pierwszym lepszym Funkcjonariuszem.
   Był to młody mężczyzna, być może o kilka lat starszy ode mnie. Jego brodę pokrywała krótka bródka, która dodawała mu trochę wieku tak jak jego wysoki wzrost.
- Przepraszam - powiedziałam nieco znużonym głosem, zaczepiających mężczyznę. Jego usta ułożyły się w łagodnym uśmiechu. - Muszę koniecznie dostać się do szpitala w Czwórce.
   Funkcjonariusz kiwnął głową ze zrozumieniem, po czym odpowiedział:
- Mój helikopter weźmie tylko pięć osób, ale dla ciebie Katniss, zrobię wyjątek.
   Stanęłam jak wryta, słysząc swoje imię. W końcu po raz pierwszy widziałam tego człowieka, a on wyglądał, jakby znał mnie bardzo dobrze. Najwyraźniej byłam o wiele bardziej popularna, niż mi się mogło wydawać. Sam fakt, że inni dalej mówili do mnie Kosogłosie... Myślałam, że wydarzenia rebelii mam już za sobą, ale najwyraźniej ten symbol przywarł do mnie już na zawsze.
- Kim jesteś? - pytam mężczyznę, który jednocześnie wskazuje coś swojemu kompanowi.
- Och, jestem Kriste Rolve. Komisarz Sztabu Funkcji i były dowódca buntu w Dystrykcie Czwartym. - otworzyłam szeroko oczy i podałam swoją dłoń, w wyciągniętą ku mnie dłoń komisarza. Nadal nie potrafiłam zrozumieć, jak ktoś tak młody może tak wysoko awansować.
- A więc znasz mnie z rebelii... - mówię z wahaniem. Kriste pokazuje mi rząd białych zębów.
- Kosogłosie, w Panem nie ma osoby, która cię nie zna. Zwłaszcza Dystrykt Czwarty, o tym mogę cię zapewnić. Zaczekaj chwilę - prosi i zostawia mnie przy gładkim czubie ostatniego wagonu.
   Widzę, że wydaje kilka komend do swoich podwładnych, po czym wraca do mnie, cały czas uśmiechając się aż nad zbyt uprzejmie.
- Możemy iść. Grupa, którą zabieram, powinna już stać przy moim helikopterze.
   Po czym kiwa ręką zapraszająco i rusza wzdłuż torów, ku pustemu placykowi, na którym znajdowało się dziesięć helikopterów, różnej wielkości i przeznaczenia. Jestem pewna, że bez problemu uda im się zabrać wszystkich pasażerów.
- Będę odpowiadać za to, że większość z buntowników leży martwa? - pytam cicho,wpatrując się w nieruchome tory, pod moimi nogami. Już stąd potrafię dostrzec grupę, która rzeczywiście czeka przy helikopterze, jak mówił komisarz Rolve. Wszyscy mają na sobie takie same niebieskie mundury, jak Kriste, więc domyślam się, że wyjątek, który zrobili dla mnie jest naprawdę duży.
- Znaleźliśmy czternaście ciał - mówi spokojnie Kriste. - Ani jednego ciała zakładników, ani rannych, nie licząc Peety - najwyraźniej znał nie tylko mnie, ale i trybuta. Nic dziwnego, przez pewien czas całe Panem żyło naszym wyimaginowanym związkiem. - Jak dla mnie to sukces, bo nasza ekipa przyleciała tu specjalnie dlatego, że doszła do nas informacja o zamachu. Mieliśmy wezwać posiłki i wtedy zobaczyliśmy te ciała. I ciebie. Johanna wytłumaczyła nam całe zajście i nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy ciebie zatrzymać. Działaliście w obronie własnej i pasażerów, a poza tym mamy u was duży dług wdzięczności.
   Podczas jego przemowy zdołaliśmy przejść całą odległość dzielącą nas od helikoptera. Wokół ludzie zdawali się uspokajać, panika, która początkowo wstrząsnęła całym pociągiem wygasła, jak ogarek, któremu nie dostarcza się tlenu.
   Pozostali Funkcjonariusze uśmiechają się na mój widok, jakby cieszyli się z mojej obecności. Czuję się bardzo dziwnie, jakby zamiast przejmować się zaistniałą sytuacją woleli zajmować się Kosogłosem.
- Katniss poleci z nami - powiedział Kriste. Jego głos z uprzejmego stał się niemal władczy. - Musi dostać się do szpitala.
- Przed chwilą jeden helikopter ratunkowy poleciał w tamtym kierunku - mówi jeden z obecnych, jednocześnie wsiadając do maszyny.
- Dobra, wsiadajcie - mruczy Kriste, czekając, aż wszyscy wejdą do helikoptera. On sam wchodzi ostatni.
   Zajmuję miejsce przy oknie, by móc obserwować z góry całe zajście. Chcę zobaczyć wielkość całego zdarzenia z góry.
   Maszyna wznosi się w powietrze, gdy wszyscy obecni zapinają pasy, trzymające ramiona. Idę za ich przykładem i robię to samo. Naprzeciw mnie siada komisarz, a ja spoglądam na stojący pod nami pociąg, który tkwi w środku gęstego lasu jak cichy zabójca.
- Za kilka godzin powinni naprawić pociąg i usunąć wszystkie szkody - mówi Rolve, widząc moją minę. - Dobrze, że wybuch nie podpalił lasu - w jego głosie wyczuwam napięcie. Naprawdę źle by się to wszystko potoczyło, gdyby drzewa zajęły się ogniem, uświadamiam sobie.
- Myślę, że po prostu chcieli wziąć zakładników, by móc się jakoś osłonić. Zamachem na burmistrza Czwórki się nie popisali. teraz każdy ma ich w ręku. Z zakładnikami zawsze mieliby jakąś alternatywę.
- Tak sądzisz? - pyta mnie komisarz, zamyślonym głosem. Irytuje mnie to, że nasza rozmowa wygląda jak luźna pogawędka, a nie jak dyskusja o niebezpieczeństwie, które czyhało na los pasażerów.
- Jeśli mordowało się na Igrzyskach - mówię cicho, wpatrzona w dal. - można przewidzieć niektóre zachowania.
   Komisarz zachowuje to bez żadnego komentarza. naprawdę zaczynam lubić tego człowieka. Nie narzuca się i jest wyrozumiały. W dodatku nie stęka nad czyimś losem, ale to chyba normalne po tylu krwawych przewrotach rebelii.
- Chcesz się dostać do Peety? - pyta ktoś, kto siedzi obok mnie. Dopiero teraz zauważam, że jest to kobieta, ale przez jej krótko ścięte włosy na mężczyznę, nie poznałam jej na początku. Czoło zakrywa jej długa grzywka, a na szyi ma wytatuowanego węża.
   Kiwam głową.
- Jesteście w końcu razem? - kobieta zadaje pytanie, najwyraźniej nie mając tyle taktu, jak jej dowódca, który rzuca jej ostrzegawcze spojrzenie, ale sam wygląda na zaciekawionego.
   Zagryzam wargę i odpowiadam najgłupiej, jak tylko potrafię.
- Nie wiem.
- Nie wiesz? - moja rozmówczyni brnie dalej. - Jak można tego nie wiedzieć? Kochasz go, czy nie?
- Inga - warczy Kriste. - Nie wypada pytać o sprawy prywatne.
- Chyba, że o jej sprawach prywatnych wie całe Panem - odpowiada Inga buńczucznie. - To jak?
   Naprawdę jestem wstrząśnięta tymi pytaniami. W końcu ktoś postawił sprawę jasno, a ja cały czas unikam odpowiedzi na dręczące mną pytania. Wiem, że Peeta na pewno chciałby ze mną być, bo nie raz mi o tym mówił, przynajmniej przed jego torturowaniem, ale ja tak naprawdę zawsze odpycham go od siebie, gdy ktoś próbuje narzucić mi jakąś odpowiedzialność. A tylko z tym kojarzy mi się związek.
- Nie wiem, czy w ogóle potrafię jeszcze kogoś kochać - nagle odpowiadam. Kobieta wreszcie zamilka, nie do końca ucieszona moją odpowiedzią.
- Trudno się temu dziwić - mówi komisarz, wskazując na siedzącą obok mnie Funkcjonariuszkę. - Inga straciła całą rodzinę, gdy próbowała wyrwać się z Dystryktu. Jedynie ona przeżyła z całej rodziny, bo zgubiła się w ogromnym tłumie ogarniętym paniką. Brian - wskazał na brodacza, siedzącego obok niego - utracił swoją żonę, która najpierw została awoksem służb porządkowych Czwórki, a potem została przez nich zgwałcona i zabita. - brodacz schylił głowę w geście rozpaczy. - Ja byłem zakochany w dziewczynie, która zginęła w Igrzyskach. Wiem, co to znaczy strata. Potem, gdy odebrano nam racje żywnościowe i wszyscy przymierali głodem, próbowałem pomagać potrzebującym. Złapali mnie Strażnicy Pokoju i niemal zakatowali na placu kar. - od razu przypomniał mi się Gale i jego poobdzierane plecy od licznych batów. Zapomnij o nim, Katniss, mówię sobie. Gale to przeszłość. Radzi sobie o wiele lepiej bez ciebie. - Tylko cudem uszedłem z życiem.
- Taak - śmieje się Inga, co nie za bardzo pasuje do nastroju sytuacji. - żebyś widziała naszego komisarza wykrzykującego na środku: "Pierdolić prezydenta, pierdolić Kapitol!"
   Mimowolnie uśmiecham się, a na twarzy komisarza widzę rumieniec.
- To samo zrobiła chyba Johanna Mason, podczas wywiadu z Ceasarem, prawda? - kąciki ust Kiste'a unoszą się w delikatnym uśmiechu. - Więc nie jestem oryginalny.
- Ale za to jaki porywczy - chichocze Inga.
   Ja wpatruję się dalej w ziemię, która mijamy podczas lotu. Widzę już jasne budynki Dystryktu, sądzę, że nie udało nam się nawet wyjechać z Czwórki. Sam fakt, że nad drzewami unosiły się mewy wskazywał na bliski kontakt z morzem, a tym samym z cywilizacją nadmorską.
- Buntownicy mówili, że nie wiedzieli o tym, że nie działam z Kapitolem - mówię cicho, jakby do siebie, ale nagle wszyscy milkną skupieni na mnie. - Wy też tak myślicie?
- Skąd - prycha Inga. - Wiele można o tobie powiedzieć, Kosogłosie, ale nie to. Zawsze walczyłaś z Kapitolem.
- Zdawali się nie mówić o przeszłości - dodaję i zerkam na komisarza. - Oni myślą, że ja teraz współpracuję z Kapitolem. Że demokracja to jej kolejny twór. 
- Jest duża szansa, że kłamią, by odeprzeć od siebie zarzuty lub by się usprawiedliwić - Kriste zabiera głos. - Ale rzeczywiście, to jest dość dziwny pomysł.
- Trzynastka jest najdalszym Dystryktem - myślę dalej głośno. Mam w nosie, czy Funkcjonariusze wykorzystają gdzieś tę wiedzę, czy podadzą ją dalej. - Czy możliwym jest, żeby informacje im podawane były nieprawidłowe.
- Myślę, że sama dobrze wiesz, jak działa propaganda - mówi Rolve, drapiąc swój policzek. Nie sądziłam, że zwykli ludzie tak wiele wiedzą na temat polityki. - Zdajemy sobie sprawę, że wykorzystywano ciebie do opinii publicznej, możesz być spokojna - uśmiecha się, widząc moją minę. - Zresztą Peetę też. My uwierzyliśmy w to, że nie działał w własnej woli, gdy namawiał do zaprzestania buntu.
- Mów za siebie. Dla mnie zawsze był śliski i będzie - rechocze Inga. W ostatniej chwili Kriste łapie mój łokieć, gdy chcę uderzyć dziewczynę w szczękę.
   Inga wydaje się tylko jeszcze bardziej ucieszona.
- Nie potrafisz ukrywać emocji - uśmiecha się pobłażliwie. - broniłabyś go nawet, gdyby rzeczywiście stanął po stronie Kapitolu.
   Zastanawiam się nad słowami dziewczyny. Czy naprawdę bym to zrobiła? Peeta różnił się od Gale'a to było pewne. W końcu nie zgadzałam się z Gale'm, który był zdolny do mordowania niewinnych. Ufałam jednak Peecie na tyle, że byłabym pewna, że gdyby miał wybór, wybrałby słusznie, bo kierował się dobrem każdego, nie tylko sprawy, za jaką walczył.
   Dolatujemy chyba do szpitala, bo helikopter zaczyna lądować. Gdy zerkam znów przez moje okno, zauważam duży, biały budynek. Gdybym miała obstawiać, właśnie tę budowlę nazwałabym szpitalem. Rolve kładzie rękę na moim ramieniu.
- Spokojnie, na pewno tam jest. Sam wysłałem go z medykami - mimo że jego słowa nie mają wielkiej wagi, odczuwam ulgę. Rzeczywiście, zaczynały we mnie narastać podobne myśli.
   Helikopter staje, a część Funkcjonariuszy wychodzi, by mnie pożegnać, Inga zostaje w maszynie. Kriste Rolve staje przede mną, po czym mówi cicho:
- Gdybyś potrzebowała jakiejkolwiek pomocy to tylko poproś. Czwórka pamięta, Kosogłosie. Jeszcze nie zakopaliśmy toporów i chętnie je wyciągniemy, gdy zajdzie potrzeba walczyć o to, co słuszne.
   Dziękuję mu i żegnam się z nim i z Brianem. Sądzę nawet, że ten drugi jest również awoksem, ale zachowuję swoje przypuszczenia dla siebie. Cały czas mając na plecach łuk i kołczan, wchodzę do budynku. Za mną czuję odgłos startującego helikoptera.
   Wchodzę do wnętrza, gdzie ściany są obdrapane, a gdzieniegdzie stoją tylko składane fotele. Szpital wygląda koszmarnie. Za małą ladą siedzi szczuplutka kobieta, która wyglądem przypomina mi małą Rue. Również ma ciemną karnację i tak samo bystre spojrzenie. Zauważam jednak, że kręcą się tu budowniczy, więc jest nadzieja, że to miejsce będzie z mniej opłakanym stanie.
- Słucham, w czym mogę pomóc? - pyta kobieta.
- Chcę dostać się do Peety Mellarka - mówię. - Podobno przywieziono go tutaj jakiś czas temu.
- Tak, jest w górnej sekcji. Pani jest rodziną? - jednak nie każdy mnie zna, zauważam z ulgą. Nie chcę być do końca życia zauważana na ulicy.
- Tak - kiwam głową. Do głowy przychodzi mi kolejne kłamstwo - jestem jego narzeczoną.
   Słaby żart, dodaję w myślach, ale myślę, że skoro i tak większość osób myśli, że tak jest, to nic nie zaszkodzi udawać dalej. W końcu to nasza sprawa, a przynajmniej tak powinno być
- Dobrze więc - kobieta ustępuje. - Czwarte piętro, sala numer 6. Powinna pani trafić.
   Mruczę pod nosem ciche podziękowanie i wspinam się po schodach. Nie ma tu nawet windy, a zresztą, gdyby tu była, poszłabym schodami. Za dużo wspomnień związanych z Kapitolem.
   Czuję napięcie narastające z każdą chwilę, gdy przechodzę przez ciemne i brudne korytarze. Tym miejscem naprawdę powinni się zająć urzędnicy. Aż zaczynam rozumieć motywy buntowników. W końcu, jakby nie patrzeć, najpierw odremontowano budynki główne i urzędy, a dopiero potem mieszkania. Całe szczęście, że Kapitol zebrał przez te wszystkie lata tyle funduszy, że bez problemu starczyło na odbudowę szkód rebelii.
   W końcu odnajduję salę, o której mówiła mi recepcjonistka i uchylam je bez pukania. Nie wiem, czy to mój brak kultury, czy po prostu zwyczaj. Jeśli ktoś by mnie nie oczekiwał, nie wchodziłabym. Choć może wtedy bym zapukała.
   Gdy zaglądam do sali widzę uśmiechniętego Peetę z zabandażowaną nogą, zwisającą z łóżka. Chłopak siedzi prosto, jakby nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Obok niego, na tym samym łóżku siedzi Effie, a na krześle naprzeciw siedzi Haymitch. Oboje, nawet tak zadbana Effie, wyglądają, jakby przybyli tu jak najszybciej, nie dbając zbytnio ani o swój ubiór, ani o wygląd.
- Katniss - Peeta wydaje się przeszczęśliwy na mój widok. Podchodzę do niego, jednocześnie rzucając mój łuk i kołczan bezpośrednio na podłogę koło stóp Haymitcha i obejmuję chłopaka, ignorując resztę gości.
- Całe szczęście, że nic ci nie jest - szepczę ledwie słyszalnie, ale Peeta chyba mnie usłyszał, bo przytulił mnie mocniej.

sobota, 6 czerwca 2015

Pomiędzy stronami

   Znowu kryję się za rozrzuconymi fragmentami wagonu i podsłuchuję. Teraz nie ma tu już konduktora, ale widzę około dziesięciu ludzi, którzy chowają się przez uzbrojonymi buntownikami. Naliczyłam ich około dwudziestu. Aż włosy zjeżyły mi się, gdy pomyślę sobie o bezpośrednim ataku. Nawet z Peetą nie mamy szans.
- Słyszałeś to? - pyta jeden z nich druha. - Kosogłos tu jest. Zabił trójkę naszych.
- Jakim cudem? Czym? Patykiem? Przecież nie ma żadnej broni.
- Najwyraźniej ma. - ten pierwszy wzrusza ramionami. - Ale mamy przewagę.
- To dobrze. - mruczy najwyraźniej przełożony.
   Chowam się szybko, gdy jeden z porywaczy patrzy w moją stronę. Mam nadzieję, że mnie nie zauważył. Peeta opiera się plecami o drugą część wagonu, nieopodal. Raczej nie powinni tu zaglądać, chyba że nas zauważyli.
   Nagle słyszę huk pocisków, wystrzeliwanych w kierunku tamtych. Wiele z nich trafia w cel. Zaglądam zza ściany i widzę, że prawie połowa buntowników leży martwa obok trzęsących się, ale żywych zakładników. Reszta porywaczy rozgląda się dokoła czujnie, mierząc bronią w niewidomy cel.
   Teraz nastąpiła cisza. Najwyraźniej pociski atakującego wyczerpały się.
- Wy idźcie tam - dowódca wskazuje kilku mężczyznom w naszą stronę. Na szczęście jest ich tylko kilku. Przy odpowiednim ataku powinno mi się udać.
   Gdy część buntowników idzie w moim kierunku, ja napinam łuk, gotowa do ataku. Wystarczy tylko kilka kroków. Nie będzie widać ciał, gdy zaszyją się za kolejnymi fragmentami wagonu. Peeta daje mi znak.
   Wyskakuję zza ściany i celuję wprost w pierś jednego z nich. Zanim reszta reaguje, ja chowam się znów za ścianę, o którą odbijają się pociski. Są coraz bliżej. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że nie mam żadnych szans z bronią palną. Peeta wyskakuje ze swojego fragmentu i celuje w napastników dwoma nożami. Jednym z nich trafia. I tak jestem zdziwiona, jak łatwo przychodzi chłopakowi posługiwanie się bronią, której nigdy nie używał.
   Gdy jednak próbuje zrobić unik, tak jak ja wcześniej, zostaje trafiony w nogę. Widzę na jego twarzy grymas bólu, zalewający go od stóp do głów, ale chłopak tylko zagryza zęby i wskazuje mi jeden palec.
   Nie czekając na zaproszenie obracam się ponownie, z drugiej strony i celuję w ostatniego napastnika. Gdy pada, ja podbiegam do trupów i zabieram im broń. Mam nadzieję, że jest naładowana.
   W sumie nazbierałam jeden karabin i dwa krótkie, wygodne pistolety. Peeta bierze do ręki karabin, ja pozostaje przy rewolwerach. Nagle słyszymy głos ze strony przeciwnej, niż ta, z której przyszli buntownicy.
   Gdy się obracam, widzę Johannę, której policzek jest siny od uderzenia. Domyślam się, że musiała siedzieć w przednich wagonach i jej obity policzek jest wynikiem nagłego hamowania pociągu.
- Co tu robisz? - pytam przyjaciółkę, kiedy dołącza do mnie. Zauważam, że nie zmieniła się bardzo od naszego ostatniego spotkania, poza tym, że odrosły jej włosy, które Kapitol ściął jej krótko, podczas tortur.
- A jak ci się wydaje? - warczy. - Myślisz, że jechałam pierwszą klasą?!
   Na ustach zakwita mi uśmiech, Peeta też się uśmiecha.
- To ty wtedy strzelałaś? - myślę, że gdyby jeszcze był z nami Finnick, dalibyśmy radę buntownikom bez najmniejszego problemu i ta myśl sprawia, że moje serce zaczyna krwawić, gdy przypominam sobie, że przyjaciel już nie wróci.
- Tak, ale skończyła mi się amunicja - pokazuje mi swój własny karabin. Jestem ciekawa skąd go ma, ale nie pytam więcej, niż jest to konieczne, bo to nie jest najlepsze miejsce na pogaduszki.
- Nie mamy jej za dużo - mówię wskazując na naszą broń i podając jej nieużywany przez nas pistolet, by wyjęła z niego amunicję. - Ale myślę, że oni też nie, bo nie mieli jakiegoś zapasu. Obszukałam ich.
   Johanna klnie cicho i wskazuje na mój kołczan.
- Lepiej zostań przy łuku. Słabo ci idzie strzelanie z palnej - mówi, przygryzając wargę. Wiem, że jej słowa powinny mnie urazić, ale cieszę się z jej obecności.
- Czyli z łuku idzie mi całkiem dobrze? - pytam, a Johanna odpowiada, pokazując mi język. Peeta wskazuje na miejsce, w którym trzymają zakładników.
- Macie jakiś plan? - pyta cicho, choć w tym miejscu i tak nikt nie może nas usłyszeć.
- Ja mam - mówi krótko Johanna, patrząc na mnie spojrzeniem brązowych oczu. - Odciągnę ich uwagę, a wy strzelacie. Chodźcie za mną.
   Po czym, nie czekając na nas, rusza do ataku, kryjąc się za kolejnymi częściami wagonów, które są ustawione mniej więcej w okręgu, pewnie dla komfortu porywaczy. Gdy mija ostatni najbliższy fragment, ukazuje się na chwilę tamtym i ucieka, gdy pociski pędzą tuż za jej plecami. Część całego oddziału buntowników rusza za nią, a gdy przerywają linię łączącą mnie i Peetę, zaczynamy ostrzał. Dopiero piąty z pędzących na ślepo zauważa, że coś jest nie tak, gdy pod jego nogami padają towarzysze. Jednak nie ma czasu, by opowiedzieć o tym reszcie, bo sam dostaje kulkę w łeb.
   Gdy dowódca zauważa, co się stało z większością jego podwładnych zaczyna się panika, ludzie nie wiedzą, czy mają dalej pilnować zakładników. Johanna biegnie do nas po łuku, tak by pozostali jej nie zauważyli. Gdy dołącza do nas, daje znak i wychodzi do czterech mężczyzn, którzy zostali przy zakładnikach. oni także dobywają broń.
- Rzuć broń - krzyczy Johanna, trafiając dowódcę. Reszta drży na widok padającego przełożonego. - Nie będę się powtarzać - warczy dziewczyna.
   W końcu, gdy dołączamy do niej, tamci rzucają broń i podnoszą ręce do góry. Johanna podbiega i zabiera ją.
- Ilu was tu zostało? - pyta rozwścieczona. Zakładnicy uciekają we wszystkie strony. Część przybiega do mnie. Dalsza część rozmowy Johanny i buntownika nie jest mi znana.
- Wiedzieliśmy, że nas ocalisz, Katniss - mówi kobieta, która rzuca mi się na szyję. Chce ją odepchnąć, bo zasłania mi potencjalne cele i Johannę, ale w końcu daję się jej uściskać. Mam tylko nadzieję, że buntowników nie jest więcej.
- Katniss, to ty? - pyta następny z zakładników. Wszyscy wyglądają na przeszczęśliwych na mój widok. Teraz odpycham ich lekko i wskazuję na Johannę. Zakładnicy uciekają w las, ciesząc się z wolności.
   Peeta nagle upada ściskając nogę. Jego dłoń drży.
- Peeta, co ci jest? - pytam, dobiegając do chłopaka. Jego spodnie są całe z krwi.
- Nic mi nie jest - mówi przez zęby. - Osłaniaj Johannę.
   Zerkam szybko na dziewczynę, której już udało się związać buntowników ciężkim lnianym sznurem. Żaden nie ważył się nawet zaryzykować rzucenie po broń, która leżała kilka metrów od nich.
- Trzeba kogoś wezwać - mówię łamiącym się głosem.
- Katniss, uspokój się. - chociaż ciało chłopaka drży, głos ma nadzwyczaj spokojny. - Nic mi nie będzie. bierz broń i idź do Johanny. Wcale nie proszę.
   Biorę do ręki łuk i wracam do dziewczyny, zerkając z niepokojem na Peetę, któremu dwóch z ocalonych zakładników pomaga wstać. Chłopak syczy z bólu, gdy wreszcie staje na nogi. Nie potrafię się skupić na walce.
- Katniss! - krzyczy Johanna, ale zanim zdołałam się obrócić, kula śmignęła tuż nad moją głową, niemal ocierając się o skórę.
   Zauważam jednego buntownika, stojącego dokładnie w tym miejscu, z którego ja obserwowałam Trzynastkę. Napinam szybko łuk i celuję w napastnika, zanim on próbuje strzelić drugi raz. Nie, nie próbuje. Najwyraźniej wyczerpała mu się amunicja. Trafiam go w nogę.
   Czuję po lewej stronie głowy ciepłą ciecz, ale nie przejmuję się tym zbytnio. Dopóki nie czuję bólu, mogę normalnie funkcjonować. Johanna zerka na mnie w przypływie troski.
- Pilnuj ich, ja lecę sprawdzić, czy jeszcze ktoś tam jest. - po czym biegnie w stronę młodego chłopaka, który do mnie strzelał i zabiera mu leżącą nieopodal broń.
   Patrzę na czterech zamachowców, związanych ciasno liną. Wyglądają na pokonanych. Nawet gdyby mieli ze sobą broń, to nie mieliby jak z niej strzelić, ciasno owinięci sznurem. Johanna wykonała kawał dobrej roboty. Zbliżam się do jednego z nich, trzymając łuk w pogotowiu.
- Czemu to robicie? - pytam niezbyt przyjemnie. Mam nadzieję, że wśród zabitych nie spoczywa ciało Gale'a.
-Zmiany nie biorą się znikąd, Kosogłosie - warczy jeden ze związanych, spluwając w bok. - Trzeba je stopniowo wprowadzać. Zepsułaś wszystko, na co pracowaliśmy tyle lat!
   Zamiast uderzyć buntownika w twarz, czy nagadać mu tak, żeby się więcej nie odezwał, ja po prostu kucam obok i mówię spokojnie.
- Snow wykorzystywał moją osobę jak marionetkę, potem robił to samo z Peetą. Gdy przybyłam do Trzynastki to samo zrobiła ze mną Coin. To wszystko było propagandą. Nie osiągnęłaby nic, gdyby grała w otwarte karty, więc nie wmawiajcie innym, że Coin miała rację i nie róbcie z niej męczennicy.
   Wstaję, zostawiając mężczyznę samego ze swoimi myślami. Wydaje się, że chyba cokolwiek zrozumieli.
- Kosogłosie - woła za mną ten sam zamachowiec, z którym zamieniłam słowo, gdy obracam się do niego tyłem. Wygląda na zmieszanego. - walczyłaś do końca, prawda? Nie zabiłaś Coin ze względu na kogoś?
   Waham się nad odpowiedzią, przypominając sobie ciało pani prezydent, które spada z balkonu wraz z moją strzałą.
- To była chyba moja jedyna nie wymuszona decyzja, jaką zrobiłam od Igrzysk.
- Musisz im powiedzieć - związany nagle ożywia się. Nie jest stary, ma najwyżej czterdziestkę. Domyślam się, że resztę życia spędzi w celi i już zaczynałam mu współczuć.
- Zamknij się - ścisza go kompan, który wygląda jak jeden z ludzi z Dwunastki. Ma ścięte włosy tuż nad głową i wygląda przez to na prawdziwego żołnierza.
- A co, może nie? - pyskuje do niego tamten. - Katniss, w Trzynastce panuje przekonanie, że przeszłaś na stronę wroga, że demokracja jest dziełem Snowa.
   Mimowolnie cofam się w tył zszokowana słowami związanego. Niby ja miałabym przejść na stronę Snowa? Po tym wszystkim po zrobił mi? Peecie? Wszystkim trybutom? Przecież Kapitol mordował i to ogromne ilości niewinnych dzieci przez te wszystkie lata...
   Już mam odpowiedzieć, gdy buntownicy wyczytują z mojej miny uczucia, jakie wywołuje nazwisko prezydenta. Nigdy nie potrafiłam skrywać emocji.
- Po co do cholery zabijałaś Coin?! - pyta ten buntownik z przystrzyżonymi włosami.
   Patrze mu w oczy hardo i odpowiadam.
- Mielibyście wtedy Kapitol z Trzynastki. Nic by to nie pomogło ludowi Panem, bo polityka waszej prezydent wyglądałaby tak samo jak polityka Snowa.
- Nie możesz tego zakładać - kłóci się.
- Nie muszę. Pokazała to mordując niewinne dzieci Kapitolu. Oraz Prim - nie wiem, po co to dodaję. Przy imieniu siostry drży mi głos.
- To Kapitol ich zabił... - zaczyna trzeci z obecnych. Mimo że są związani prowadzą ze mną otwartą dyskusję.
- Zapytaj lepiej Gale'a, kto zabił te dzieci - warczę, a szczęki obecnych otwierają się w niemym szoku. Nie mam już ochoty na rozmowę.
   Odchodzę od tamtych, którzy przekrzykują się zadając mi pytania, ale trzymam w dłoni tylko dobrze napięty łuk w pogotowiu i nie odzywam się.
   Wkrótce wraca Johanna z czterema silnymi mężczyznami. Nad głową słyszę szum helikopterów. Dość późno zorientowali się, że coś jest nie tak, myślę sobie. Myślałam, że pomoc przyjdzie najpóźniej pół godziny po całym zdarzeniu. Jakby nie było, minęło już kilka godzin.
   Zostawiam Johannę z zatrzymanymi. Na pewno dadzą sobie radę. Ja muszę koniecznie sprawdzić, co z Peetą.

piątek, 5 czerwca 2015

Podróż

- Musicie wyjeżdżać? - pyta Effie smutno.
   Stoimy przed domem Annie, spakowani i gotowi do podróży. Zdecydowałam, że chcę wrócić do domu, bo Czwórka boleśnie przypomina mi o Igrzyskach i nie potrafię tu wypocząć. Poza tym, jest tutaj Gale. A ja popełniłam błąd, mieszając się w ten konflikt. Miałam tylko nadzieję, że w końcu oderwę się od problemów.
   Haymitch nie mówi nic, od wczoraj nie odezwał się do mnie ani słowem. Widzę po jego wykrzywionej w grymasie twarzy, że robię błąd, uciekając teraz z Czwórki, ale naprawdę nie zamierzam więcej wplątywać się w politykę.
- Powrót dobrze nam zrobi - mówi Peeta, obejmując kobietę na pożegnanie. - A poza tym, chyba wkrótce nas odwiedzicie, prawda?
   Wszystkie oczy są naraz skierowane na mentora. To od niego zależy, czy będzie chciał znów zaszczycić Dwunastkę swoją obecnością. Haymitch jakby ignoruje wszystkich i po raz pierwszy patrzy mi w oczy.
- Źle robisz, uciekając, Katniss. - jego chropowaty głos oddaje cały jego niepokój w jednym zdaniu.
   Kiwam głową i obracam się tyłem, starając się uniknąć odpowiedzi. Przypominają mi się słowa Coin, odnośnie mojej osoby: "Igrzyska ją zniszczyły". Nie, nie Igrzyska. Igrzyska były jedynie grą, frajdą Kapitolu, ale Rebelia była prawdziwa, walczyliśmy o prawdziwe państwo, nie tylko o życie milionów mieszkańców Dystryktów.
   Jeszcze raz żegnam się z Annie, która owiewa mnie zapachem morza Czwórki. Obok niej stoi mały Finnick, trzymając się jej zwiewnej spódnicy.
- Uważaj na siebie, Katniss - szepcze Annie. Jej rude włosy rozwiewa wiatr. - Powrót nie będzie łatwy.
   Marszczę brwi, nie rozumiejąc jej słów. W końcu, gdy pożegnałam się już ze wszystkimi, biorę moją skromną walizkę i idę za Peetą, który obraca się i bierze ode mnie mój bagaż.
- Przecież dam radę to unieść - mówię, uśmiechając się lekko. Chłopak odwzajemnia mój uśmiech, ale nie odpowiada, zabierając moją walizkę.
   Gdy docieramy na stację, już słyszę ślizgi po torach, których zapewne nie słyszą pasażerowie siedzący w kolei. Usterki na trasach między Dystryktami dają się we znaki po rebelii, bo nie wszystkie zostały naprawione i często słychać piski po szynach.
   Peeta załatwia formalności, a ja rozglądam się po zebranych tutaj ludziach. Każdy z nich wygląda na wypoczętego, pewnie przyjechali tu, by odpocząć, jak ja, z tą jednak różnicą, że im się to udało.
- Już, możemy jechać - mówi Peeta, gdy wraca z dwoma biletami. Chłopak ogląda je dokładnie, po czym daje mi jeden. - Są jakieś dziwne, nie sądzisz? - pyta, wskazując na znak w lewym dolnym rogu małego druczka.
   Rzeczywiście, wyglądają, jakby ktoś dorysował na nich mały czarny znaczek wyglądający jak trzynastka.
- Nie podoba mi się to - mówię, oddając Peecie jego bilet, który wzięłam dla porównania.
- Ech, - prycha trybut. - Pewnie to jakiś żart tych gości z dworca. Czekaj, którego dzisiaj mamy?
- Trzynastego - mówię po chwili zastanowienia. W Czwórce czas mijał bardzo wolno.
- No widzisz - uśmiecha się Peeta.
- No tak, ale przecież data jest napisana druczkiem na samej górze, więc po co mieliby ją pisać drugi raz? I dlaczego tylko dzień? - wątpliwości chwytają się mnie coraz mocniej. Peeta obejmuje mnie lekko, starając się uspokoić.
- Spokojnie, już za kilka godzin będziemy w domu - całuje mnie troskliwie w czoło, gdy ja nadal przyglądam się dopisanej trzynastce. Coś mi tu nie gra i nie potrafię tego ukryć, ale próbuję, by zadowolić Peetę.
   Wsiadamy spokojnie do kolei, usadawiając się w jednym z małych pokoików, które zbudowano z większych, bardziej luksusowych miejsc z pociągu, aby zmieścić większą ilość pasażerów. Zawsze droga pociągiem wydawała mi się zbyt bolesna, w końcu, jakby nie było dwa razy jechałam nim na pewną śmierć i dwa razy przeżyłam. Siedziałam w tych samych ścianach, rozmyślając, że zostawiłam w Dwunastce mamę, Prim i Gale'a. Właśnie, Gale'a...
   Zajmujemy pokoik, w którym są tylko dwie sofy ustawione naprzeciwko siebie, trochę poobdzierane z wcześniejszego, pewnie drogiego materiału. Na środku pokoiku stoi mały, okrągły stolik, na którym stoi dzbanek z herbatą. Chociaż tyle z wcześniejszego luksusu, z którego korzystaliśmy czas temu.
   Peeta kładzie nasze walizki przy oknie, z którego możemy obserwować całą podróż.Jest to lepsze wyjście niż zostawienie ich przy drzwiach, teraz po Panem krąży wielu złodziei, którym jedna taka walizka może dać jedzenie i nocleg na kilka dni.
- Cały czas myślę nad tą trzynastką, Peeta - mówię, gdy zaglądam przez okno. Pociąg nie ma żadnych opóźnień.
   Chłopak siada na tej samej sofie, co ja, tuż obok i chwyta mnie za dłoń.
- Nie masz się o co martwić, myślę, że jesteś po prostu nadwrażliwa przez to, co przeszłaś. Nie widzę w podróży koleją czegoś niebezpiecznego.
   Patrzę na trybuta z pewnością siebie. Nie, to mój instynkt podpowiada mi, że coś tu nie gra. W każdym razie mam przy sobie broń. Nie mówiłam tego Peecie, ale mój kołczan był zapakowany na wierzchu walizki, żebym nie miała problemu z szybkim wyciągnięciem broni. Łuk leżał obok niego.
   Złote włosy Peety lśnią w promieniach słońca, które w Czwórce świeci o wiele mocniej, niż w Dwunastce. Trochę będzie mi tego brakować. Widzę, że mój towarzysz nabrał w tym miejscu opalenizny, pewnie ja również.
- W porządku? - pyta Peeta, głaszcząc mój policzek z uśmiechem. Kiwam nieznacznie głową.
   Jedziemy długo, Peeta zasypia na moim ramieniu. Słyszę jego równy oddech, który mnie uspokaja, gdy ja patrzę na wysokie drzewa, które mijamy, jadąc z nieprawdopodobna prędkością. Co jakiś czas równiez głaszczę chłopaka, tak jak on to robi, gdy ja śpię. Mam tak czujny sen, że potrafię wyczuć nawet to. Założę się, że sen Peety jest twardy, ale to mi nie przeszkadza.
   Rozmyślam nad spotkaniem z Gale'em. Jest to dla mnie o wiele boleśniejsze niż rozmowa z jego towarzyszami, którzy nazwali mnie człowiekiem Kapitolu, a Peetę zdrajcą. Gale zawsze stał po mojej stronie, co by się nie stało, a teraz zostawił mnie, tak jak ja zostawiłam Peetę, gdy Igrzyska się skończyły i nie musiałam udawać. Na samą myśl serce mi pęka. Gdybym wtedy wiedziała, że utracę chłopaka, że zmuszą go, by zapomniał o mnie, cieszyłabym się z każdej chwili z nim spędzonej, bez względu na cenę.
   Nagle pociąg zatrzymuje się tak szybko, że gdyby nie to, że jedną rękę wbijam w oparcie a drugą obwiązuje w pasie Peetę z niewiarygodną szybkością, pewnie wylądowalibyśmy na przeciwległej ścianie.
- Co to było? - Peeta wydaje się mocno pobudzony, pomimo tego, że przed chwila jeszcze słodko chrapał. Rozglądamy się na boki, ale nie widzę nic niepokojącego.
   Zanim zdobyłam się na odpowiedź, pociąg natychmiast trzęsie się, jakby tory wybuchły. Teraz już nie zdążyłam się złapać oparcia i oboje z Peetą padamy na podłogę. Chłopak przytula mnie, chroniąc przed odłamkami szkła z ozdobnych obrazków, które teraz leżały pobite na podłodze.
   W oddali słyszę piski i jęki tych, których ładunki wybuchowe dosięgły. Wstaję na nogi i szybko wyciągam z bagażów łuk i kołczan. Peeta wygląda na zdezorientowanego.
- Katniss, co ty robisz? - pyta z szokiem.
- Jeśli to Trzynastka - mówię z wściekłością w głosie. - To nie zamierzam stać się ich celem. Za wiele przeszłam, by stać się ofiarą wybuchu w pociągu.
   Zanim chłopak reaguje, wyskakuję z pomieszczenia i zamykam za sobą drzwi. Mam nadzieję, że o ile nie wyjdzie będzie tam bezpieczny, na korytarzu jest pełno kurzu. Początkowo nie potrafię dostrzec niczego w kłębach dymu spowodowanych zapewne wybuchem. Nie jestem pewna, czy zdarzył się on na początku czy na końcu, w każdym razie całe szczęście, że usiedliśmy z Peetą pośrodku.
   Obok przebiega kobieta, której nie zauważyłam przez chmurę pyłów. Spycha mnie na ścianę i biegnie, jęcząc za każdym krzywo postawionym krokiem. Widzę, że jej włosy są podpalone. Więc wybuch zdarzył się na samym początku kolei. No tak, nie dość, że wstrzymali cały pociąg i narazili więcej osób na niebezpieczeństwo, to wyeliminowali większość służby kolejowej, umieszczonej na początku pociągu.
   Biegnę więc w kierunku, z którego uciekała kobieta. Staram się omijać rozrzucone graty tu i ówdzie. W końcu wydostaję się z wagonu, ale zamiast przejść do drugiego, odnajduję drzwi na suficie, prowadzące na dach. Słyszę za sobą ciche kaszlenie, ale nie widzę tam nikogo. Im szybciej wydostanę się z pociągu, tym lepiej. Mam tylko nadzieję, że Peeta będzie na tyle rozsądny, że również ucieknie w okoliczny las jak część pasażerów.
   Domyślałam się, kto jest sprawcą zamachu. Stąd zagadkowa trzynastka na moim bilecie. Pewnie nikt nie domyślił się czegoś tak oczywistego, bo każdy podzielał myśli Peety. Gdybym była dość rozsądna...
   Chłonę zapach świeżego powietrza, jednocześnie próbując wydychać kurz, który dostał się do moich płuc. Nie widzę dokoła nic, jedynie zagadkowe poruszenie nad początkiem pociągu i lekki dym, unoszący się z tamtej części wagonów.
   Biegnę więc w tamtym kierunku. Dach pociągu nie ślizga się tak bardzo, jak mi się to mogło wydawać. Choć oczywiście, im bardziej śliska byłaby jego powierzchnia, tym szybciej maszyna by jeździła. Między wagonami nie ma żadnych szczelin, które miałabym przeskakiwać, więc tym lepiej idzie mi bieg. Co prawda, nie biegałam od dawna, ale jak już miałam okazję odkryć to w Czwórce, moja kondycja nie zmieniła się bardzo od tamtej pory.
   Gdy wreszcie niemal dobiegam do celu, ześlizguje się po ścianie pociągu, równając się z ziemią. Nie chcę być łatwym celem buntowników, którzy pewnie wysadzili przednie wagony. Nie muszę być blisko, by widzieć przepaloną część drzew po tej stronie lasu. Słysze krzyki i staram się iść w tamtym kierunku, jednocześnie napinając łuk w pogotowiu.
   Kiedy patrzę zza ściany całego wagonu, widzę odłamki przepalonych części, w których bucha jeszcze dym i ogień. W tle, za nimi stoi trzech uzbrojonych mężczyzn, dwóch z nich poznaję z wczorajszego spotkania w Głównym Bloku. Trzymają konduktora, jeden z uzbrojonych przykłada mu pistolet do głowy.
- Kto jechał tym pociągiem? - pyta stojący naprzeciw, którego widziałam z Gale'em. To ten, u którego w oczach widziałam spokój i rozwagę. teraz nie wygląda ani na jedno ani na drugie. Nawet, gdy stoi tyłem, widzę jak jego ciało drży. Nic dziwnego. Zamach na osobę publiczną to jedno, a zamach na obywateli to drugie. Mężczyzna ma czarne, skręcone włosy sięgające mu do ramion.
   Konduktor drży o wiele bardziej od pytającego go człowieka i cały czas zerka na pistolet, którego i tak nie potrafi zobaczyć.
- Przysięgam na własne życie, że nie wiem. Moim zadaniem jest tylko kierowanie pociągiem, nie obsługa wewnętrzna. Trzeba by spytać obsługę...
   Metal nad jego głową zostaje przytknięty mocniej do czaszki. Konduktor natychmiastowo zamilka.
- Szukamy tutaj Kosogłosa, dobrze o tym wiecie i na pewno ją widzieliście, więc przestańcie kłamać, bo to naprawdę źle się dla was skończy.
   Nie czekam na dalszą część ich rozmowy. Moja strzała przebija na wylot czaszkę mężczyzny z bronią, drugi zostawia konduktora i staje jak wryty. Czarnowłosy obraca się natychmiastowo, zauważając mnie za ścianą.
- Kosogłos - szepcze, ale zanim ktokolwiek zdołał go usłyszeć strzała wbija mu się w pierś i pada jak długi obok towarzysza. Trzeci z nich wpatruje się we mnie z przerażeniem, jakiego nigdy u nikogo nie widziałam. Wpatruje się bez słowa w trupy tych dwóch, gdy ja zbliżam się do niego z napiętą cięciwą.
- Kosogłos zawsze dotrzymuje obietnic - powiedziałam niskim głosem. - Obiecałam wam, że jeśli podniesiecie jeszcze raz rękę na kogokolwiek z obywateli Panem, to moje strzały was dosięgną.
   Ostatni, który przeżył pada na twarz, błagając łamiącym się głosem o litość. Coś we mnie pękło, nie potrafiąc zmusić moich napiętych mięśni do działania. Zanim zdołałam znów przypomnieć sobie, że zabijałam tez i niewinnych, a on do nich nie należy, słyszę głos.
- Katniss - to Peeta, bez dwóch zdań. Obracam się nagle i widzę, że za mną skrada się mężczyzna, jeden z tych, którzy zaatakowali pasażerów. Peeta rzuca w jego stronę coś, co rozpoznaję dopiero, gdy buntownik się przewraca. Nóż.
   Gdy zwracam znów moją uwagę na leżącego u moich stóp mężczyznę,, zauważam tylko gołą ziemię. Zwiał, gdy nadarzyła mu się okazja, nawet nie zdążyłam go zauważyć. Dobrze, nawet jeśli doniesie reszcie to i tak jestem przygotowana. Sięgam do kołczanu i czuję pod palcami sterczące witki. Naliczyłam ich przez dotyk co najmniej kilkanaście.
   Peeta dobiega do mnie i chwyta mnie za ramiona. Potem przeciąga za ścianę wagonu, gdzie jesteśmy troszkę bardziej bezpieczni niż na wolnym terenie.
- Zwariowałaś? - pyta z naciskiem w głosie. - Zamierzasz zniżać się do ich poziomu?
- Peeta, ostrzegałam ich. Jeśli trzeba będzie, wymorduję każdego do cna, byle tylko innym nie stała się krzywda. Już dość się napatrzyłam na rzeź niewinnych.
   Chłopak staje jak wryty, nie odpowiada nic. W końcu puszcza moje ramiona i kiwa tylko głową.
- Więc co chcesz zrobić? - pyta cicho.
- Musimy biec do tych, którzy są ranni. Może do tego czasu Czwórka zorientuje się, co się stało i wyśle jakieś posiłki.
- A co z zakładnikami? - Peeta wydaje się zdumiony zimna krwią, jaka zachowuję. Mnie także to dziwi, ale rodzi się we mnie furia, której nie potrafię przełamać. Po to walczyłam, po to byłam skazywana na rzezie, po to przetrwałam, by teraz w kraju, który poprowadziłam nieskromnie mówiąc ku zwycięstwie, świecąc jedynie twarzą przed kamerami, miały się dziać takie rzeczy, a ja nie mogę nic na to poradzić. Nie jestem twarzą rebelii, jestem jej częścią.
- Dobra, ja pójdę do zakładników. - decyduję szybko, nie za bardzo zastanawiając się nad konsekwencjami. - Ty idź do rannych.
   Peeta chwyta mnie za rękę, żebym nie zdołała odejść.
- Nie, nie puszczę cię tam samej. Ostatnio, kiedy się rozdzieliliśmy zakończyło się to tragicznie, pamiętasz? - pyta. Nie muszę się domyślać, o co mu chodziło. Arena na Ćwierćwieczu Poskromienia. Gdy po raz ostatni widziałam mojego dawnego Peetę. Teraz widziałam go znowu i znów tylko przez sekundę, gdy wspomnienia do niego wróciły. Dzieje się tak jednak coraz częściej, więc pewnego dnia wróci na zawsze z całą pamięcią.
- Dobra, to chodźmy razem.

czwartek, 4 czerwca 2015

Dyskusja w Głównym Bloku

   Myślałam, że już nic mnie nie zdziwi, nic nie zszokuje. A jednak. Gale po przeciwnej stronie. Mordujący niewinnych. Wyobrażam go sobie pod Urzędem z nowoczesnym sprzętem Trzynastki, do którego dostęp użyczył mu Beetee podczas Rebelii. Tak, pewnie większość Trzynastki żąda dyktatury, pomyślałam. Na pewno chcą ukończyć to, co zaczęła budować dla nich Coin.
   Zalały mnie wspomnienia śmierci Prim. Tak, jeśli Gale był do tego zdolny, do mordowania niewinnych, nic nie rozumiejących dzieci Kapitolu, to nie przeszkodzi mu zabójstwo głów Panem.
   Peeta obejmuje mnie, ale ja nie wytrzymuję i wyrywam się z jego uścisku. Uciekam. Biegnę przez piasek plaży, tym razem Peeta i Haymitch nie próbują zostawić mnie samej, biegną za mną. Po chwili potykam się i upadam, doganiają mnie.
- Katniss, uspokój się - krzyczy Haymitch, Peeta pomaga mi wstać.
- Zostaw mnie - warczę, próbując się wyrwać. - Wszyscy mnie zostawcie.
   Szarpię się na wszystkie strony, jakbym dostała ataku, stojący nade mną dwaj mężczyźni nie mogą mnie utrzymać. Czuję ich mocne nadgarstki chwytające mnie za ramiona, kiedy ja tłumię szloch.
- Zostawcie mnie - powtarzam, nieudolnie próbując się od nich wydostać.
- Nie, bo nie chcemy znaleźć twojego zakrwawionego ciała na chodniku - warczy Haymitch, ale wbrew jego słowom, część rąk puszcza, a przede mną pojawia się Peeta. Widzę głęboki spokój w jego oczach, jak wtedy, gdy słyszałam na arenie głoskułki powtarzające stale głosy Prim i mamy.
   Peeta nie mówi nic, za co jestem mu niewiarygodnie wdzięczna, jedynie mnie obejmuje, próbując dodać mi otuchy i siły. Rozpadam się całkiem i ściana, jaką zbudowałam w swoim umyśle pęka. Już nie jestem Kosogłosem, nie muszę walczyć, nikt nie może mnie do tego zmusić.
   Wmawiam to sobie ciągle, ale wiem, że całe Panem będzie patrzyło teraz, jak zareaguje Kosogłos na bunty zwolenników Coin przeciwko temu, co ja im zgotowałam. Wygląda na to, że Kosogłos dalej tkwi w łańcuchach, a ja muszę słuchać i robić to, co mi każą.
   Wtulam się w Peetę i szlocham ciężko. Emocje wypływają ze mnie z siłą, z jaką ja poprzednio podtrzymywałam swój mur. Haymitch w końcu mnie puszcza, widząc, jak nisko upadam, ale Peeta jest przy mnie. Nie musi nic mówić, jego obecność jest ponad wszystkie słowa.
   Nie wiem, jak długo tak płaczę. Przytomnieję, gdy słońce już dawno zaszło, a plaża spowiła się ciemnością. Haymitcha nie ma w pobliżu.
- Długo tak siedzimy? - pytam chrapliwie. Peeta wydaje się odrywać z zamysłu i patrzy na mnie. Kącik jego usta drga lekko w uśmiechu.
- To nieważne. Czujesz się już lepiej?
   Opieram głowę na jego ramieniu. Jeśli "lepiej" oznacza totalne psychiczne wykończenie, to owszem, czuję się lepiej. Patrzę jak fale łagodnie biją o nasze stopy. Czuję okropny chłód, dziwne, że dopiero teraz to zauważyłam, jakbym zasnęła, nie bacząc na nic.
- Peeta, powiedz mi wprost. Czy jest jeszcze coś co muszę robić? Czy jest to tylko moja wolna wola? Nie zamierzam znów być marionetką... - głos mi się załamuje. Peeta chwyta moją dłoń i trzyma mocno, dając mi wsparcie. Widzę po jego wyrazie twarzy, że odpowiedź nie spodoba mi się.
- Nie musisz robić nic, możesz się tylko przyglądać. - odpowiada rozważnie. - Ale dobrze wiem, że i tak coś z tym zrobisz.
   Wpatruję się w morze, czując na policzkach świeże łzy. Peeta całuje mój policzek, pozbywając się jednej z nich, drugą zbywa ruchem kciuka. Zaciskam wargi, wiem, co muszę zrobić, choć może to zniszczyć mnie, Peetę i Gale'a. A przede wszystkim cały ład i porządek, który zgotowała cisza po burzy wojny.
- Dalej jestem Kosogłosem - wzdycham w końcu, przekonując do tego bardziej samą siebie, niż informując Peetę.

_ _ _


   Idę do sali narad, doskonale wiem, kogo tam zastanę, ale i tak czuję chłód, gdy myślę o tym spotkaniu. Peeta idzie tuż za mną, po prawej, a po lewej mam Haymitcha, ale ich obecność niewiele mi pomaga. Nie obchodzi nie już, czy podłożą pod budynek miejski ładunki wybuchowe, czy zrównają całe Panem z ziemią.
   Idę na spotkanie z Gale'em. Miejskie służby zezwoliły na to spotkanie, a i buntownicy zgodzili się, pod warunkiem, że nikt nie zatrzyma ich po przekroczeniu progu Głównego Bloku, czyli nowopowstałych budynków, w których odbywały się najważniejsze spotkania każdego Dystryktu, gdzie zasiadały miejskie służby, które bezpośrednio podlegały Dystryktowi Czternastemu - Kapitolowi. W tej kwestii niewiele się zmieniło. Każdy z Dystryktów wolałby, żeby stolica Panem znajdowała się w jego obrębie, więc wybrano Kapitol, jako, że był najbardziej neutralny i oczywiście miał najbardziej rozwiniętą kolej, co trochę sprzyjało centrum panem.
   Zaraz po przekroczeniu sali narad zauważam Gale'a, który niewiele zmienił się od naszego ostatniego spotkania. Jego zielone oczy błyskały na wszystkie strony, czujne. We włosach miał resztki popiołu i brudu, którego najwyraźniej nie zdążył się pozbyć po udanym zamachu.
   Na mój widok jego maska czujności jakby pęka. Rozumiem, że nikt go nie poinformował o moim przybyciu. Miał rozmawiać z miejskimi władzami na temat rozejmu, a wysłano tu mnie. Dość niekomfortowo.
- Kotna - szepcze z uczuciem. Nikt w pomieszczeniu nie zwraca na to uwagi, ale czuję, że ktoś chwyta mnie od tyłu za dłoń, dodając mi otuchy. A może tak naprawdę pokazując Gale'owi, gdzie jego miejsce.
   Nie zwracam istotnej uwagi, siadam na krańcu długiego stołu, po drugiej stronie siada Gale i pozostałych trzech mężczyzn, każdy z nich wygląda niewiarygodnie nudno w porównaniu z moim dawnym przyjacielem. Ich miny zwieszają się, jakby w oczekiwaniu na wyrok.
- Witam przybyłych na spotkanie z Kosogłosem - mówi Haymitch oficjalnie. - Nie sądzę...
- Nie przyszliśmy rozmawiać z nią - jeden z mężczyzn zwraca się, ignorując moją obecność. Wydaje się najmniej zrównoważony z całej czwórki. - Ale z miejskimi władzami. Czy ona zasiada w radzie Dystryktu Czwartego?
- Nie, jestem tu przypadkiem - zabieram głos. - Ale to mnie poproszono o pomoc w związku z ostatnimi wydarzeniami, a nie miejskie władze.
   Próbuję ignorować to, że Gale cały czas na mnie patrzy. Trochę mnie to stresuje, tym bardziej, że pomiędzy nami siedzi Peeta, który doskonale zdaje sobie sprawę z tej sytuacji. Haymitch rzuca mi spojrzenie, które nakazuje mi się zamknąć, ale ja nie zamierzam, gdy mogę powiedzieć coś od siebie. Nie mam nad sobą ani Kapitolu, ani Trzynastki, a moja obecność jest tu dobrowolna, powtarzam sobie, okłamując się tym samym.
- Dalej działasz na korzyść Kapitolu, Kosogłosie? - prycha drugi z mężczyzn, wydaje się być najmłodszy, zdradza go niewinny uśmieszek. Gale rzuca mu wściekłe spojrzenie.
- Kapitol już nie istnieje. - żałuję, że sami tego nie pojęli, być może Trzynastka ma problem z dostarczaniem informacji.
- Dalej w to wierzysz, Katniss? - pyta Gale. - Przecież teraz działa pod inną nazwą. Dobrze wiesz, o czym mówię. Za kilka lat okaże się, że Kapitol wciąż rządzi w Dystryktach i żadne działania podjęte przez Trzynastkę nie były warte poświęcenia.
   Opada mi szczęka. Nie mam riposty, którą mogłabym uderzyć, chociaż całym sercem czuję, że Gale nie ma racji. Blat stołu, dzielący mnie i buntowników zdaje się skracać z każdą minutą. Z opresji ratuje mnie Peeta, wpatrzony w ten sam punkt na stole.
- Kapitol nigdy nie był demokracją. A teraz to ona panuje w Panem. Być może naprawdę nie macie świeżych informacji w Trzynastce, albo próbujecie nam wmówić coś, czego nie ma.
   Cała trójka z wyjątkiem Gale'a wstała nagle, oburzona słowami chłopaka. Zdaje się, że zaraz rzuca się z pazurami na Peetę, ale on wydaje się w ogóle nie poruszony ich reakcją. Gale wbija w niego wzrok, w którym czai się nienawiść.
- Co tu robi ten zdrajca? - warczy trzeci z mężczyzn, który się nie wypowiedział. Dwóch pozostałych zdaje się go popierać. Twarz Peeta zamarła z szoku i złości, którą udało mi się jakimś cudem wykryć z jego spokojnego wyrazu twarzy.
   Haymitch nagle wstaje, trzymając dłonie w górze, jakby mieli w niego strzelać.
- Spokojnie, nie ulegajmy emocjom, przyszliśmy tu, by rozmawiać, a nie przekrzykiwać się wyzwiskami, jak małe dzieci - dość dziwnie było mu w garniturze, ale Effie pewnie była wniebowzięta.
- Powiedz to tej żmii Snowa - odezwał się najmłodszy, ale reszta siada posłusznie, najwyraźniej posłuchawszy rady Haymitcha. Ten ostatni również zajmuje swoje miejsce.
- Czego chcesz od nas Kosogłosie? - w głosie Gale'a jest pustka, jakby przemawiał do kogoś obcego, co uderza mnie dużo bardziej, niż nazwanie mnie przez niego symbolem rebelii.
- Chce zaprzestania walk, które nie prowadzą do niczego dobrego - mówię wprost. Ktoś z obecnych prycha nieznacznie.
- Sama walczyłaś, więc nie wmawiaj nam teraz, że jesteś taka grzeczna - nie potrafię uchwycić, który z buntowników to mówi i nie za bardzo mnie to obchodzi, bo odbieram to jako bezpośredni atak na moją osobę. - To ci się po prostu nie uda.
   Gale wbija wzrok w stół, jak poprzednio ja i Peeta, starając się nie patrzeć mi w oczy. Doskonale wie, co przeszłam i dlaczego zmuszono mnie do walki. Dlaczego się nie odzywa? Czemu nie staje w mojej obronie? Czuję, że jest mi o wiele dalszy, niż mi się to początkowo wydawało.
   Gdy zabieram w końcu głos, zauważam drżenie moich rąk, leżących bezwładnie na stole. Faktycznie, moim całym ciałem wstrząsają drgawki na myśl o Igrzyskach.
- Nie chciałam walczyć i nigdy nie byłam do tego przeznaczona. Zostałam do tego brutalnie zmuszona, jak wszyscy uczestnicy Igrzysk, jak Peeta - spoglądam na chłopaka, który także drży na samą myśl. - Droga ciągnęła się przez całą rebelię. Nawet w niej nie chciałam uczestniczyć, ale zgodziłam się by ocalić Peetę. - w oczach Gale'a zauważam ból, ale staram się unikać moich spostrzeżeń, bo chłopak może je łatwo wykorzystać. - Nie walczę, bo nie chcę, ale jeśli tak chcecie stawiać sprawę, to nie pozostawiacie mi wyboru jak użyć przemocy, by was przekonać do demokracji.
   Wszyscy w pomieszczeniu są zaszokowani moimi słowami. Tak naprawdę nie potrafiłabym skrzywdzić kogokolwiek, ale każdy myśli, że jestem maszyną do zabijania. Nie zamierzałam więc psuć sobie tej opinii.
   Haymitch patrzy na mnie ze strachem, złością, ale i z podziwem, który bardzo sobie w jego oczach cenię. 
   Mężczyźni wstali.
- A więc dyskusja skończona. Udowodniłaś, że opinia na twój temat, którą usłyszeliśmy jest prawdziwa. Zrobili z ciebie człowieka Kapitolu z wejściem na Arenę. Nie zamierzamy dłużej tolerować tego, że Panem cię ubóstwia za twoją głupotę. Mordując Coin, zamordowałaś Rewolucję, która budowaliśmy od podstaw, a teraz chcesz nam wmówić, że to jest złe. - ciągnie ten najrozsądniejszy, z dwudniowym zarostem i włosami sięgającymi ramion.
   Ja również wstaję.
- Wiecie, co jest złe? - wykrzykuję, ku przerażeniu dwóch mężczyzn siedzących po moich dwóch stronach. - Złem jest mordować niewinne dzieci Kapitolu, które umarły za ustrój, którego nawet nie zdążyły pojąć. Nie kryjcie się z tym. Doskonale wiem, kto za tym stoi - patrzę hardo w twarz Gale'a, który wygląda, jakby miał się za chwilę rozpłakać. Zdawało mi się nawet, że przez moment pożałował tego, co zrobił, ale szybko przybrał maskę obojętności, która próbował zachować przez całą krótką dyskusję. - Nie zamierzam patrzeć, jak giną niewinni - dodałam. - Jeśli jeszcze raz skrzywdzicie nieważne, czy urzędnika, czy zwykłego obywatela, to będzie to wasz ostatni czyn, zanim dosięgnie was moja strzała.
   Nastała cisza, wśród której nie było słychać niczego, nawet wiatru na zewnątrz, choć dawał się we znaki od samego rana. Peeta wyglądał na zdezorientowanego, Haymitch na wściekłego, ale ignorowałam obecność i jednego, i drugiego. Moje spojrzenie było twarde, wzbogacane pamięcią o tym, co Trzynastka zrobiła Prim. Pamiętałam to i będę pamiętać, bo żaden system nie będzie nigdy idealny. A już na pewno nie polityka Coin.
- Chodźcie - mruknął Gale, jako pierwszy ustępując mojemu spojrzeniu. Cały Dystrykt ścigał ich za tę zbrodnię, więc nawet nie wiedziałam, jak mogą czuć się bezpiecznie wychodząc z Bloku. W końcu ludzie Czwórki mogą ich rozstrzelać na miejscu za taką zbrodnię, mają do tego prawo.
   Gdy znikają, Haymitch wyskakuje ze swojego miejsca jak oparzony.
- Gratulacje, chcesz rozpocząć wojnę? - ryczy do mnie, zanim Peeta zdobywa się na jakiekolwiek słowa w mojej obronie. - Grożąc im, doprowadzisz tylko do jeszcze większego manifestu siły Trzynastki. Naprawdę sądziłaś, że się ciebie wystraszą? - pyta.
   Ręce mi opadają. Nie mam siły zdobyć się na jakikolwiek gest, a słowa mentora przelatują mi przez głowę i wylatują uchem, jakby nigdy nie zasłyszane.
- Mieliśmy ich jakoś uspokoić, wskazać im właściwy kierunek, oto był nasz cel, a nie "moja strzała dosięgnie was". Katniss, ty coś w ogóle słyszysz? - Haymitch gada i gada, a ja zamykam się w swoim własnym świecie, zapominając o wcześniejszej sytuacji. - Peeta, powiedz jej coś, przecież wiesz, że doprowadziła Czwórkę do zguby, jak nie cały system Panem.
   Peeta wzdycha tylko, łapiąc mnie za rękę. Nie ma ochoty na rozmowę i ja też nie. Pragnę tylko jak najszybciej znaleźć się w domu, w Dwunastce i zapomnieć o dziwnym spotkaniu w Czwórce. Spotkaniu dwóch przyjaciół, stojących po przeciwnej stronie barykady, których poróżniła polityka.
   Leżę na kanapie w domu Annie, która wyszła z Finnickiem na spacer. Ja i Peeta jesteśmy sami. Nie odezwaliśmy się do siebie przez całą drogę powrotną, jakbyśmy bali się zawrzeć ze sobą jakikolwiek kontakt. Widziałam jednak, że nie tylko ja źle zniosłam to spotkanie. Było to trudne dla nas wszystkich.
- Chcesz coś do picia? - pyta Peeta, siadając obok mnie na tej samej sofie. Kręcę głową przecząco, wbijając wzrok w śnieżnobiały dywan. Chłopak wzdycha, w jego oczach pojawia się troska. - Myślę, że coś zrozumieli - mówi cicho. - Nie wiem do końca, co, ale coś na pewno.
- Haymitch ma rację - mówię słabo. - Niepotrzebnie się wtrącałam.
- Haymitch nie mówił tego - brwi Peety marszczą się na środku czoła, gdy chłopak namyśla się nad odpowiedzią. - Myślę, że tak, źle zrobiłaś, bo to za dużo cię kosztowało. Ale skutek jest taki, że czują przed tobą szacunek, którego wcześniej nie mieli.
- Szacunek? - prycham. - Mam gdzieś dumę. Straciłam ją już dawno, gdy...
- Gdy przymierałaś z głodu i błagałaś o coś do jedzenia, a ja rzuciłem ci chleb - kończy chłopak. W jego ciepłych, brązowych oczach zjawia się wizja tego samego Peety, który tamtego dnia uratował mnie i moją rodzinę od śmierci głodowej. Przez chwilę naprawdę tam jest, a potem znika, zostawiając mnie samą. Mimo to jestem zszokowana, że Peeta przypomniał sobie to zdarzenie.
   Patrzę na niego ze zdziwieniem, które najwyraźniej go trochę rozbawia. Nagle poważnieje.
- Naprawdę brałaś udział w rebelii tylko ze względu na mnie? - pyta cicho. Nagle wstaję w mojego miękkiego miejsca spoczynku i siedzę twarzą w twarz z Peetą.
- Nie chcę rozmawiać o rebelii - mówię sennie, ale Peeta przyciąga do siebie moją twarz.
- Proszę, odpowiedz... - szepcze. Mam ochotę odwrócić wzrok od spojrzenia, któremu nie jestem w stanie się oprzeć, ale coś nakazuje mi dalej grać w tę grę. Lekko odpycham od siebie chłopaka tylko po to, by spytać:
- Jesteś zazdrosny o Gale'a?
   Tak naprawdę chciałam go o to spytać zaraz po dyskusji, ale za bardzo zgniotły mnie słowa Haymitcha. Peeta reaguje rozbawieniem, na moje domysły, jakbym powiedziała coś zabawnego.
- Spośród wszystkich gestów i myśli, jakie rozpanoszyły się w Głównym Bloku ty tylko zwróciłaś uwagę na to, jak reaguję na Gale'a? - pyta. Cóż, trochę jest w tym prawdy, ale nigdy nie mówiłam, że mój tok myślenia jest normalny. Nie po Igrzyskach.
- Nie odpowiedziałeś. - przypominam.
- Ty także nie. - kłóci się Peeta. Na jego twarzy pojawia się niewinny uśmieszek, który mam ochotę zaraz zetrzeć jakąś ciętą ripostą. Nie znajduję nic takiego, więc odpowiadam po prostu:
- Tak. Lepiej ci? Teraz twoja kolej.
- To nie fair - Peeta krzywi się. Teraz to ja mam ochotę wybuchnąć niedojrzałym śmiechem. Przy Peecie niemal zapomniałam o przykrym spotkaniu z buntownikami jak i o pretensjach Haymitcha. Cieszyłam się, że w ogóle mogę spędzać czas z chłopakiem.
- Odpowiedz - poprosiłam dość grzecznie, patrząc na Peetę.
- To nie jest istotne, czy jestem zazdrosny, czy nie. Wiesz, że gdybyś chciała...
- Mam dość - warczę. - Nie chcę odpowiedzi, co ja bym chciała, ale chcę się dowiedzieć, co myślisz. Nieważne, czy odpowiedź mi się spodoba, czy nie. Chcę, żebyś był szczery.
   Peeta uśmiecha się chytrze, ale nie potrafi uniknąć mojego wzroku. W końcu przystaje na moje żądania.
- Szczery, tak? Okej, więc tak.
- Co tak? - dopytuję się.
- Tak, jestem zazdrosny o Gale'a. - wywraca oczami. - Podoba ci się ta odpowiedź?
   Udaję zamyślenie, ale w końcu oplatam Peetę ramionami, wtulając się w jego ciepłą szyję. Zaczynam rozumieć, dlaczego mama zachowywała się tak samolubnie po śmierci taty. Peeta był dla mnie takim światłem, jak mój ojciec dla mamy. Kiedy zniknął, zaszyła się w ciemność, błądząc po ciemku. Bałam się, że ja również zgubię moje światło, albo ktoś mi je odbierze.
- On chyba też jest o ciebie zazdrosny - mówię nieświadomie. Peeta marszczy brwi.
- A ma o co? - podpuszcza mnie.
- Pewnie, że ma głuptasie - kończę naszą rozmowę długim pocałunkiem. Peeta zamyka oczy, jednocześnie kładąc swoje delikatne palce na moim policzku. Jednocześnie przychodzi mi do głowy okrutna myśl, co zrobiłby Gale, gdyby zobaczył nas teraz razem. Jakby na przekór, całuję Peetę z większym uczuciem. Nie jestem w pełni świadoma, czy robię to dla Peety, czy dla swojej własnej wygórowanej potrzeby.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Dzień tylko we dwoje

   Szliśmy z Peetą przez plażę, trzymając się za ręce. Wokół pachniało słoną wodą, dotykającą lekko naszych bosych stóp. Uprzedziliśmy Annie, Effie i Haymitcha, że cały dzisiejszy dzień spędzamy z Peetą razem, więc ten dzień zapowiadał się na spokojny.
   Myślę właśnie nad tym, co mówił mi Haymitch. Czy naprawdę muszę wychodzić za Peetę albo tłumaczyć się przed całym Panem? Nie mam innej opcji. Przyglądałam się Annie - ona wzięła ślub z Finnickiem i jak potoczyły się jej losy? Została owdowiałą matką z maleńkim dzieckiem, nie ma nikogo dokoła oprócz nas, a z kolei nas łączą jedynie Igrzyska. To ciekawe, czy potrafiłabym żyć tak jak ona? Mieć męża, dziecko, dom... Dziecko. Wyobraziłam sobie, że siedzę na łóżku i czesze włosy dziewczynce. Gdy obraca się, widzę w niej Prim. Nie, nie chcę mieć dzieci, oprzytomniałam. Już wcześniej to sobie obiecywałam, więc czemu jeszcze się nad tym zastanawiam?
- O czym myślisz? - Peeta wyrywa mnie z zamyślenia. Nie wiem, jak mu to wyjaśnić, więc mrucze tylko:
- O przyszłości.
   Wzdycham tylko ciężko, Peeta nie pyta o nic, jedynie przygląda mi się uważnie. W jego oczach widzę taki spokój, że mam wrażenie, że jest tym samym chłopcem, który był synem piekarza, który żył w Dwunastce razem ze mną i tak samo chodził do szkoły. Jakby nic potem nie miało miejsca. Jakbyśmy nigdy nie ryzykowali życia, nie przechodzili przez kamery Kapitolu, nie walczyli w Drugiej Rebelii.
   - A ty kiedyś myślałeś - mówię w końcu - wiesz, o tym, co może się stać, co chciałbyś, żeby było. - moje zdanie jest bez sensu, ale Peeta chyba zrozumiał, o co mi chodzi. Patrzy w dal, na morze, po czym odpowiada.
- Tak naprawdę nie możemy planować zbyt wiele. Może jutro Panem przestanie istnieć albo ty odejdziesz... - otwieram szeroko oczy ze zdziwienia.
- Niby gdzie miałabym odejść? - pytam.
   Peeta kręci głową, jakby zrezygnował z ciągnięcia tego tematu.
- Nieważne. A ty masz jakieś plany? - zapytał. Dobra, ten jeden raz, obiecuję sobie, ale następnym razem nie dam mu tak łatwo zmienić tematu.
- Poza szukaniem szczęścia gdzieś, gdzie nie znajdę smutnych wspomnień? Nie, to chyba wszystko - Peeta uśmiecha się i delikatnie mnie obejmuje.
- Szczęścia nie znajdziesz w jakimkolwiek miejscu, którego wcześniej nie znałaś. Musisz wybrać, co w tym miejscu powinno się znajdować, by cie uszczęśliwić. - patrzę na niego i przypominam sobie jego mowę, jaką wygłosił w Jedynastce, gdy wygraliśmy Igrzyska. Czasem naprawdę dziwiło mnie, jakim sposobem tak dobrze włada językiem, potrafiłby nawet wynegocjować demokrację u Snowa, jestem tego pewna, tylko gdyby dali mu szansę...
- A więc chcę w tym moim miejscu ciebie - po raz pierwszy od kilku dni uśmiecham się. Peeta ma rację. Mogłabym wyjechać, nieważne, dokąd, ale tęskniłabym. Tęskniłabym za nim, za Effie, Haymitchem, Annie, nawet malutkim Finnickiem. Wreszcie myślę o ostatniej osobie, która kiedyś była mi bliska. Gale.
   Peeta odwzajemnia uśmiech i całuje mnie w usta. Przypominam sobie, ile zadałam mu bólu, gdy udawałam przed Kapitolem, że go kocham. Czy nadal chciałam to robić? Jeśli tak, mogę wyjść śmiało za chłopaka, ale to nie rozwiązałoby moich problemów. Nie wiem, co czuję do Peety. Jest mi z nim naprawdę dobrze i chcę, żeby był szczęśliwy, ale jednocześnie boję się, żeby go znowu nie skrzywdzić, choć właśnie to robię moim zachowaniem. Co bym nie zrobiła, odepchnę od siebie Peetę, a chcę, żeby był przy mnie. To szaleństwo.
- Peeta - mówię, łapiąc powietrze, chłopak głaszcze mój policzek - nie chcę, żebyś znowu cierpiał przeze mnie - wole powiedzieć mu to wprost, nigdy nie potrafiłam kogoś okłamywać.
- Czemu miałbym przez ciebie cierpieć? - pyta cicho. Jego brązowe oczy błyszczały z podekscytowania. Katniss, czy on wygląda, jakby był nieszczęśliwy? Otrząśnij się.
- Słyszałam o tych próbach... O Kapitolu. O tym, że chcieli ciebie torturować emocjonalnie... - nie muszę kończyć, widzę, że zrozumiał. Sama nie wiedziałam, jak miałam mu to wyjaśnić.
- Jeśli czytałaś ten list, to chyba wiesz, co myślę na ten temat - Peeta patrzy mi w oczy, on naprawdę chce, żebym była szczęśliwa. Nagle wyobrażam sobie siebie i Gale'a. Czy potrafiłabym zrobić taką krzywdę Peecie? Od razu nasuwa mi się drugie pytanie - czy chciałabym być z Gale'm? Obie odpowiedzi są przeczące. Nagle zdaję sobie sprawę, że pomimo wszystko ja chcę być z Peetą.
   Przytulam chłopaka, jednocześnie żegnając się z przeszłością. Katniss, Gale to przeszłość, powtarzam sobie. Tym razem i rozum i serce mówią mi to samo. A od czasu śmierci mojego ojca władzę nade mną miał tylko rozum. Katniss, idź zapolować. Katniss, skup się na Prim. Katniss, zapomnij o uczuciach do mamy, bo ona nie chce ci pomóc, umrzecie z głodu wraz z Prim, jeśli ty nic nie zrobisz. Co by się działo, gdybym kierowała się sercem? Nawet kochany Peeta nie mógłby nam pomóc, zginęłybyśmy z głodu, to pewne.
- Nie chcę Gale'a. - mówię twardym, pewnym głosem, takim, jakiego Peeta używał do publicznych przemówień. - Chcę ciebie.
   Nagle jedna z większych fal uderza w nas, stojących na plaży i nasze nogi od ud w dół zostają zamoczone w chłodnej, morskiej wodzie. Peeta uśmiecha się, widząc jak reaguję na zimno i mówi:
- Byłaby szkoda, gdyby Kosogłos niechcący zmoczył pióra - mruczy, po czym chwyta mnie i bierze na ręce, a ja zaczynam wierzgać i krzyczeć, jednocześnie nie mogąc ukryć śmiechu.
- Peeta, puść, błagam - proszę, ale chłopak stoi już po pas w wodzie.
- Naprawdę chcesz, żebym ciebie puścił? - pyta, chichocząc. Rzucam mu wściekłe spojrzenie, po czym dotykam wody jedną dłonią i chlapię chłopaka prosto w twarz.
   Peeta śmieje się jeszcze bardziej i nurkuje ze mną w wodach oceanu. Mam ochotę go uderzyć, bo wcale nie miałam ochotę na lodowatą kąpiel.
- No wiesz?! - krzyczę, gdy już wynurzyłam się, ociekając ze słonej wody. Peeta wcale nie wygląda lepiej, jego bluzka jest cała mokra, a z włosów ściekają drobne krople, jednak trybut nie przestaje się śmiać, patrząc na mnie. W końcu podążam za jego wzrokiem i patrzę na moje własne mokre ubrania, które przylepiły się do mojej skóry nieznośnie, przez co poczułam się, jakbym wcale ich na sobie nie miała.
   Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale uśmiecham się tylko i chlapię wodą Peetę, przez co musi obrócić ode mnie wzrok. Widzę, jak krople błyszczą w świetle południa i osiadają na chłopaku, który niezdarnie próbuje się od nich zasłonić, jednak co chwilę zbliża się do mnie coraz bardziej. W końcu chwyta mnie za ręce i namiętnie całuje. Nasze usta wirują w pocałunkach, nad którymi przestaję mieć kontrolę. Moje mokre ubrania przyczepiają się do ubrań Peety. Czuję na plecach jego dłonie, rozprostowujące miękki materiał.
   Opamiętuję się dopiero z fali pragnienia, gdy słyszę głos. Niechętnie odrywam się od ust Peety i patrzę na plażę. Chłopak dalej całuje mnie po szyi.
- Widzisz tam kogoś? - pytam, przyglądając się błyszczącemu piaskowi. Na plaży stoi Haymitch i macha do nas, wyraźnie zaalarmowany.
   Peeta w końcu opamiętuje się i także zauważa mentora. Nie zostaję długo w wodzie, szybko wychodzę na brzeg. Haymitch udaje, jakby nie widział, co robiliśmy z Peetą w wodzie, widzę po jego twarzy, że coś jest nie tak.
- Coś się stało - to bardziej twierdzenie, niż pytanie. Szare oczy mentora wbijają się w moje oczy z zapalczywością.
- Kosogłos jeszcze nie powiedział ostatniego słowa - mówi. - Właśnie zamordowano burmistrza Dystryktu Czwartego, Mitchella Urbana.
- Jakim cudem? - pytam, przypominając sobie nazwisko. - Przecież trwa demokracja, tak? Jest w rządzie!
- No właśnie - potwierdza Haymitch. - zamordowali go ci, którzy wolą dyktaturę, Katniss. Ludzie Snowa, albo ludzie Coin.
   Otwieram szeroko oczy ze zdziwienia.
- Jak ktoś może być za tym potworem?! - wykrzykuję. Peeta chwyta mnie za nadgarstek, próbując uspokoić. Wiem, że nie wypada tak mówić na temat zmarłych, ale pamiętam białe róże, które mi podarował i pamiętam, ilu ludzi zginęło przez jego rządy.
- Katniss, - mówi Haymitch spokojnie, choć sytuacja wymaga raczej innego tonu. - ZAWSZE znajdą się ludzie, którzy pójdą za ideą. Z początku myśleliśmy, że będzie ich niewiele, ale teraz...
   Pozostajemy w ciszy. Próbuję przetrawić informacje. Nie podoba im się demokracja? Wolą rządy silnej ręki? Ręki mordercy? Nie mogę w to uwierzyć...
- Wiem, że to może słabe pocieszenie, ale idea demokracji nie padnie nagle, gdy chcą jej tysiące w całym Panem. Może... lepsza ochrona rządzących, albo...
   Haymitch patrzy na niego z gniewem.
- Ty nic nie rozumiesz?! - warczy do chłopaka. - Chodzi tu o to, że jeżeli ludność pomyśli, że ideę taką jak demokracja może rozwalić kilku zwolenników Snowa, to tracimy wiarygodność, a demokracja jest jedyną dobrą ideą, jaką stworzono od wieku!
   Widzę po Haymitchu, że naprawdę przejął się całą sytuacją.
- Więc Kosogłos ma przemówić do ludności, że to jedyny sposób - domyślam się.
- Bingo, skarbie - odpowiada Haymitch, ignorując spojrzenie Peety. - Ale to już nie będzie takie łatwe. Jeśli podnieśli rękę na zwykłego burmistrza Czwórki, dlaczego nie podniosą ręki na Kosogłosa? Symbolu nowej idei?
   Peeta chwyta mnie opiekuńczo w pasie. Wiem, o co chodzi. Przekonać innych i nie dać się zabić. Tylko dlaczego znowu ja?
- Haymitch, na pewno jest jakiś inny sposób, mamy tworzyć nowa propagandę? To jest chore - Peeta ma sporo racji. To trochę nie fair, że znowu mam oszukiwać masę - najpierw przez Snowa, potem przez Trzynastkę, teraz z kolei przez kogo? Strachliwy rząd?
- Tak, wiem, ale nie mamy innego wyjścia. Wolisz wpuścić ją w tłum rozzłoszczonych rebeliantów pragnących jej śmierci czy żeby użyczyła trochę swojego autorytetu, hę? Ja preferuję to drugie.
   Peeta wygląda na zrezygnowanego. Wiem, że nie mogę uciekać. Zrobiłam to już w Trzynastce, choć dzięki mojemu uciekaniu przed byciem Kosogłosem ocalili Peetę, Annie i Johannę. A teraz to mi zależało na nowym systemie. Co może być gorszego niż dyktatura?
- To nie wszystko, Katniss - mówi Haymitch, krzyżując ramiona na piersi. - Z burmistrzem zginęły dwie trzecie tutejszego rządu. Czwórka na razie stanęła pod względem władzy. Drugi problem to to, że rozpoznaliśmy część grupy. Powiem tyle: zwolennicy Snowa sprzymierzyli się ze zwolennikami Coin.
   To chore, powtórzyłam w myślach słowa Peety. Tak, miał rację. Przecież  Coin chciała zabić Snowa od samego początku, choć posługiwała się do tego jego metodami, a po śmierci Snowa chciała znowu wprowadzić dyktaturę. Gdybym nie domyśliła się tego wcześniej, zapewne pani prezydent szybko by mnie usunęła, bo przeszkadzałabym jej pozycji.
- To wszystko? - pytam.
- Nie - kręci głową Haymitch. Na jego twarzy maluje się współczucie. - w części zwolenników Coin znajduje się Gale. Rozpoznano go pod Urzędem Czwórki. Pewnie dlatego tu przyjechał.

Pamiątka z Kapitolu

   Po rozmowie z Haymitchem nie potrafiłam się pozbierać. Cały czas miałam przed oczami widok osaczonego Peety, którego zobaczyłam po raz pierwszy w Trzynastce. A teraz staczał się jeszcze bardziej... Jakim cudem nie zauważyłam tego, że ukrywa przede mną narastający problem z alkoholem?
   Wracam razem z Haymitchem do mieszkania Annie. Już od progu czuję, że coś jest nie tak. Gdy przechodzę do kuchni, zauważam jedynie samą Effie. Domyślam się, że Annie pewnie poszła uśpić Finnicka. Dłonie Effie drżą, gdy wypija z lampki wino. Zaraz, Effie i picie? Czy tylko ja dzisiaj nie miałam kontaktu z alkoholem? Najwyraźniej przejmuję się dużo mniej od innych, choć pobyt Gale'a w Czwórce powinien być moim problemem.
   Haymitch reaguje gniewem.
- Effie, co ty robisz? - warczy, widząc lekko upita kobietę.
   Effie mija nas i wychodzi, Haymitch biegnie za nią. Gdzie Peeta? - to pytanie ciąży w moim umyśle jak kawał ołowiu.
   Biegnę do sypialni Annie. Jedynie ona może mi w tym momencie pomóc.
   Wpadam na nią na schodach prowadzących na górę. Próbuje mnie uciszyć, przykładając palec do ust, ale nie potrafię się uspokoić.
- Gdzie jest Peeta? - pytam, nie zważając na to, czy mały Finnick się obudzi czy nie. Lęk, który mnie zalewał od stóp do głów był silniejszy niż troska o malucha. Peeta to jedyna bliska mojemu sercu osoba, która mi pozostała.
- Katniss, cicho, spokojnie - uspokaja mnie rudowłosa. - Poprosiłam mojego sąsiada, żeby odprowadził Peetę do ośrodka. Nie martw się, można mu zaufać.
   Nawet nie odpowiadam tylko pędem biegnę w stronę wskazanego mi przez Annie miejsca. Zastanawiam się tylko, czy zamknęłam za sobą drzwi wejściowe... Nie wiem, ile czasu mogło minąć, myślę, że niewiele, bo moja kondycja niewiele się zmieniła od czasu wojny i walk pod skrzydłami Trzynastki. Co prawda trochę się zasiedziałam, ale to nie znaczy, że straciłam całą parę, która napędzała mój umysł i sprawne ciało.
   Kiedy otwieram drzwi do naszej sypialni widzę zmęczonego Peetę, śpiącego pod kołdrą. Całe wątpliwości i strach znikają, odczuwam ulgę.
   Siadam koło chłopaka i dotykam jego mokrego policzka wewnętrzną stroną dłoni.
- Peeta... - wzdycham, żegnając na dobre złe przeczucia i paniczny strach. Zauważam, że w dłoni coś trzyma. Kawałek kartki, bardzo wygnieciony, poplamiony krwią.
   Patrzę na śpiącego trybuta, po czym wyciągam kartkę z zesztywniałych palców.


Kapitol, -w tym miejscu widzę zamazane liczby, domyślam się, że było to podczas tortur Peety,

Droga Katniss,
   Chciałbym Ci powiedzieć tak wiele, jednak wiem, że ten list może nigdy do Ciebie nie dotrzeć, albo zostać wykorzystany przez któregoś z tutejszych. 
   Może zacznę od tego, że przepraszam. Przepraszam za to, że nie ma mnie teraz przy Tobie, gdy walczysz ze złymi snami i wspominasz swoje najgorsze chwile. Przepraszam, że zostawiłem ciebie na łasce Trzynastki samą. Tak, przez cały czas wiedziałem, rozmawiałem wcześniej z Plutarchem. Wszystko było zaplanowane dużo wcześniej, a ty nie miałaś pojęcia. Za to również przepraszam.
   Katniss, tak mało pamiętam, chcę wiedzieć, chcę pamiętać. Tak naprawdę nie wiem, czemu zwracam się z tym do Ciebie, ale wiem, że jesteś moim kluczem do rozszyfrowania przeszłości.

   Dalej widzę zamazaną część listu, niezdatną do odczytania, ale zaraz po tym list najwyraźniej z innego dnia pisany na tej samej kartce. Tym razem nie ma miejsca ani daty.


   Mógłbym wymieniać wiele rzeczy, których potrzebuję, ale chcę, żebyś była szczęśliwa. Żebyś mogła żyć normalnie, bez całego piekła jakie przechodzę ja tutaj i jakie przeszliśmy razem. Widziałem Ciebie i Gale'a... Chcę tylko powiedzieć, że cieszę się, że jesteś szczęśliwa. To moje jedyne pragnienie w tym momencie. Niech Gale znajdzie dla Ciebie bezpieczne miejsce, tak jak wtedy, gdy chciałaś z nami uciec z Dwunastki. Katniss, jestem pewny, że dasz sobie radę i mam na dzieję, że Gale będzie mógł Cię strzec.

  
   Następnie widzę dwie wielkie plamy krwi, które pokrywają większą część tekstu. Zakrywam usta dłonią. Nie potrafię zatamować łez, sączących się obficie z moich zmęczonych oczu.


   Katniss. Katniss. Gdzie jesteś? Czemu nie działasz? Czemu nie słyszę o Tobie? Wiem, że Snow jest wściekły, ale zawsze, gdy chce się czegokolwiek dowiedzieć na ten temat, zaraz czuję pustkę, zapominam o Tobie. Jakbyś nie istniała. Jakby Rewolucja wcale się nie zaczęła, jakbyś nigdy nie stała się Kosogłosem. Katniss, walcz, masz o co walczyć, inni również mają, potrzebują jedynie przywódcy.
  Wojna się nie skończy. Bądź. Czujna.



   Na samym końcu listu, rozmazanymi literami widzę dwa słowa, które zapadają mi w sercu jak kamień.


Kocham Cię.


   Ocieram mokre od łez policzki i przyciskam list do serca. Peeta śpi, jakby unikał odpowiedzialności przed konsekwencjami napisanego listu. Jakim cudem udało mu się go napisać podczas tych tortur? Jak przetransportował go do Trzynastki? Tak wiele pytań pojawiało się w mojej głowie. Kapitol był zbyt skrupulatny, żeby przemknął im przed oczami list Peety. A jednak po takim czasie Peeta cały czas go miał. Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek chciał mi go dać. Może w ten sposób próbował zrozumieć swoje postrzeganie przed osaczeniem?
   Kładę moją drżącą dłoń na policzku trybuta. Peeta mruży oczy i po chwili otwiera je, patrząc wprost na mnie. Nie wytrzymuję i zaczynam szlochać, widząc jego zagubienie. W końcu odnajduje wzrokiem moje palce i kawałek papieru, na którym spisał swój list. Czuję się winna, ale w końcu ten list był napisany do mnie.
   Peeta siada i bierze mnie w ramiona. Nie mogę się od nich uwolnić, nie chcę.
- Przepraszam, nie wiedziałam, nie rozumiałam, przez co przeszedłeś - zaczynam się jąkać. Peeta wygląda na zaalarmowanego, siada obok mnie i przytula mnie mocno.
- To nic, Katniss, to nic - uspokaja mnie. Nie potrafię tego ogarnąć. Zrobili z jego umysłu zabawkę, bawili się jego kosztem, podczas, gdy on cierpiał, a teraz Peeta mówi po prostu, że to nic?!
   Odsuwam się od chłopaka i patrzę mu w oczy. Nie potrafię zrozumieć, po co ukrywa przede mną to, przez co przechodził.
- Peeta, przeczytałam to - wskazałam wzrokiem jego list, leżący teraz na poduszce. Peeta reaguje spokojem, jakby w ogóle się tym faktem nie przejął. - Nie kłam, że to nic, rozmawiałam z Haymitchem. - nagle trybut marszczy brwi.
- O czym? - pyta niezbyt uprzejmym tonem.
- O twoim problemie z alkoholem. - boję się jego reakcji, ale i tak odpowiadam. Widzę, że Peeta próbuje ukryć gniew, wystarczyła sekunda, żebym to po nim poznała, potem chłopak przyjmuje minę pokerzysty, jak zawsze, gdy nie chce, żeby się nim przejmować.
- Nie mam żadnych problemów, Katniss - kłamie. Nie wytrzymuję. po prostu wstaję i przechodzę do okna, próbuję się uspokoić, ale na darmo.
   Nie odzywam się. Wbijam po prostu wzrok w fale oceanu, obijające się o gładki piasek plaży. Początkowo ten widok mnie orzeźwiał, dodawał otuchy. Teraz pragnęłam wrócić do domu, do Dwunastki.
- Kłamiesz - szepczę, a Peeta staje obok mnie.
- Katniss, przysięgam, to nie jest nic, czym warto się przejmować - mówi, patrząc mi w oczy. Nie wytrzymuję i zerkam w jego własne. Mam wrażenie, że naprawdę mówi prawdę, ale przypominam sobie, że Haymitch mówił, że znaleźli ostatnio Peetę w jakimś miejscowym barze. Wzdycham lekko i znowu obracam wzrok. - Wierzysz mi?
   Nastaje głucha cisza, przerywana tylko szumem oceanu.
- W tym momencie chyba bardziej wierzę Haymitchowi. - mówię cicho. Peeta wzdycha.
- Zawrzyjmy układ - marszczę brwi. Nie lubię, gdy mną manipulują, a już wystarczająco mną manipulował najpierw Kapitol, potem Trzynastka. - Będę się trzymał cały czas ciebie i ani razu nie wezmę do ust nic, czego ty mi nie dasz - Peeta nie wytrzymuje i uśmiecha się. Cóż, w sumie jego pomysł powinien być dobry, przyznaję. - W ten sposób sama się przekonasz, że nic mi nie jest.
   Próbuję rozszyfrować uśmiechniętą twarz Peety, ale nie znajduję tam żadnego podstępu. Przypominam sobie list chłopaka. Czy jeśli naprawdę mnie kocha to jest w stanie mnie oszukać? Z drugiej strony odezwało się moje ego, przecież będę mogła trzymać Peetę przy sobie cały czas...
- Zgoda - warczę i znowu wbijam wzrok w plażę, próbując ukryć moje zażenowanie. Zachowujemy się trochę jak dzieci. 
   Peeta uśmiecha się jeszcze szerzej i całuje mnie w policzek.
- Przyjazd Gale'a do Czwórki nic nie zmienia. Obiecuję.