niedziela, 23 listopada 2014

Prolog



   Budzi mnie wrzask, gdy przypominam sobie, że ten głos należy do mnie. Znowu te same sny, te same potworne, rzeczywiste sny, w których brałam udział tak dawno. Nie mogę wybić ich z mojej głowy, chociaż tak bardzo pragnę. To, co przeżyłam jest zbyt bolesne.
   Po chwili słyszę kroki na schodach. Przypominam sobie, że nie jestem sama, że od kilku dni Peeta zamieszkał razem ze mną – szczególnie z powodu takich właśnie snów.
   Kiedy wchodzi do mojej sypialni, czuję ulgę, której nie czułam długo, gdy był przetrzymywany w Kapitolu.
- Znowu sny? – pyta cicho. Nie potrafię patrzeć na niego inaczej niż na tego torturowanego chłopaka, wyrwanego z sideł zepsutego do szpiku kości systemu. Kiwam delikatnie głową. Widzę w jego oczach troskę, za którą tak bardzo tęskniłam przez te wszystkie samotne noce.
   Idzie powoli i kładzie się obok mnie. Spokojnie, z nim jestem bezpieczna – powtarzam sobie. Jestem bardzo samolubna. On przeszedł więcej niż ja. Jakim cudem radzi sobie lepiej ode mnie?
- Przepraszam – szepczę, wtulając się w jego tors.
- Za co ty mnie przepraszasz? – pyta zdziwiony. Moim ciałem wstrząsa dreszcz, gdy przypominam sobie treść mojego snu, a raczej wspomnienia pierwszego dnia Peety w Trzynastce.
 - Ty ani razu nie krzyczałeś w nocy, ani razu mnie nie zawołałeś. – Peeta nie odpowiada, tylko patrzy na mnie dalej, jakby chciał, żebym wyczytała odpowiedź z jego wzroku. W końcu całuje mnie w policzek tak delikatnie, jakbym była ze szkła.
- Bo przyzwyczaiłem się do myśli, że cię przy mnie nie ma – odpowiada ledwie słyszalnie, po czym czuję, jak po jego policzku spływa samotna łza. Budzi się we mnie nienawiść. Nienawiść do Coin, że nie sprowadziła go tu wcześniej, że gnił w sidłach Snowa tak długo. Nienawiść do samego Snowa, że zrobił mu coś tak strasznego. Wreszcie nienawiść do samego losu, że rozdzielił nas na tak długo. Teraz już wiem, że kocham Peetę.
   Wtulam się w niego jeszcze bardziej, czuję jak bije jego serce.
- Teraz już nigdy nie odejdę. – przyrzekam.